poniedziałek, 31 sierpnia 2015

"Napisz, że...

powiedziałam, że jeśli przedmioty mogą wyrażać osoby, to Afryka 2 snuje prawdziwą opowieść o mnie."

Czy ja powinnam jeszcze cokolwiek dodawać?





Ann jest moją Afrykańską Królową. Jest też królową dzielnych dzieci, ale to już zupełnie inna historia. 
Kilka lat temu, specjalnie dla Ann, powstała Afryka. W intensywnym użytkowaniu zielona bawełna straciła siłę koloru, a za nią - siłę wyrazu. A Ann siłę wciąż ma, więc nie grało.
I był alarmujący sms - ratuj!

Najpierw myślałam o zafarbowaniu na nowo, ale później poznałam Bobbiny, później szukając inspiracji na coś szydełkowego zobaczyłam to zdjęcie, a jeszcze później dodałam 1 do 1 i wyszła z tego dodawania Afryka 2.

[źródło]

Tym samym odhaczam sobie punkt 15 wyzwania - sama w to nie wierzę, ale jakoś się to kula, choć szycie w zasadzie zdominowało moje lato :)


A' propos zajmujących rzeczy - ostatnio doszła jeszcze jedna. A co mi tam! Czas dzielony między większą ilość pasji cudownie się mnoży ;)


 
 

Tak, to kolorowanki :)
Obdarował mnie nimi Najlepszy z Mężów.


I nie tylko ja mam radość - nie muszę już podkradać Witasowi. Teraz siedzimy sobie i kolorujemy razem - ja swoje, on swoje :)



No.
To przerywnik nieszyciowy mamy za sobą :)

Teraz mogę wrócić do maszyny - wczoraj wieczorem odrysowałam z ulubionych Witka ciuchów wykroje na 3 sztuki do wczesnojesiennej kolekcji, materiały już czekają w kolejce. Trzeba dziecko wyposażyć w nową garderobę do przedszkola.
Tak tak, dobrze widzicie. Też nie wiem jak to się stało, ale od jutra będę miała w domu PRZEDSZKOLAKA! ;)

No i nie mogę zapominać o sobie. A jeszcze mąż coś wspominał, że mogłabym coś i jemu... Chyba się mu należy, za te wszystkie prezenty ;)

Słowem - czeka mnie przełom sezonów przy maszynie. Od której czasem będę się jednak odrywać, bo i druciarskie projekty, porzucone na wiosnę, zaczynają mnie wołać do siebie...

niedziela, 30 sierpnia 2015

Kotwica mode on

Szycie tuż przed wyjazdami wakacyjnymi wyjątkowo dobrze mi w tym roku wychodziło. Zaczynam podejrzewać, że po prostu muszę mieć deadline - ot, takie korpo skrzywienie ;)

I tak jak przed Bałtykiem powstała plażowa kiecka, tak przed Balatonem - bluza w kotwice i koszulka w paski. 
O ile Balatonka zaliczyła wówczas premierę (a więc i prezentacja na blogu się odbyła), o tyle kotwice musiały poczekać - na trzydziestostopniowe węgierskie upały zdecydowanie się nie nadawały :)


Za to w Dębkach bluza sprawdziła się doskonale! 


Kotwice powstały w oparciu o "wykrój", z którego szyłam już bluzę z szarej dresówki. W zasadzie są to dwa prostokąty (z lekkim ścięciem linii ramion i łukiem przy pachach) i dwa trapezy.


Powstała z dzianiny kupionej na allegro za śmieszne pieniądze - jakieś 1,80 zł za 10 cm. Większość sprzedawców w sieci operuje odcinkami 0,5 m, ten należy do wyjątków. I bardzo fajnie, bo dzięki temu mogłam kupić dokładnie potrzebną ilość - 70 cm.


Dzianina jest dość gruba, mięsista. Kupiona z planem uszycia koszulki, zupełnie się na nią (wg mnie) nie nadawała. Za to na lekką bluzę była jak znalazł. 


W porównaniu do szarej dresówkowej ta bluza ma dłuższe rękawy. Choć lubię gdy są przykrótkie, tym razem 3/4 zastąpiłam czymś w okolicach 7/8 ;)


Jak widać są za to dość wąskie, zwłaszcza w zestawieniu z luźną częścią zasadniczą. Tak wolę, szczególnie w przypadku odzieży, która będzie wkładana pod coś. 


Dekolt i rękawy wykończyłam plisami z tego samego materiału, tylko przenicowanego. 


Ma on dość śmieszną fakturę, bo wyraźnie odznaczają się na lewej stronie drukowane kotwice. Jest więc gładko, ale nie do końca :)


Wykończenie dołu to zwykłe położenie, przestebnowane podwójnie ściegiem elastycznym. 


Od spodu wygląda to tak - jak widać brzeg obrzuciłam owerlokiem. 
Generalnie całą bluzę szyłam właśnie takim "dwukolorowym" szwem. Dlaczego? Z oszczędności i lenistwa :)
Oszczędność polega na tym, że kupując nici do owerloka (już się przekonałam, że - przynajmniej mój model - lepiej szyje gdy mu aplikować duże stożkowate szpule) biorę nie 4 a dwie z danego koloru. I albo nitki "obrzucające" dopasowuję mniej więcej, albo idę w kontrast, jak tu. Bo na prawej stronie widoczne będą i tak tylko nitki od lewej igły (jeśli w ogóle).
A lenistwo kazało mi stwierdzić, że białe nici, które już mam nawleczone, będą w tym przypadku ok. Kto nawleka owerloka ten wie dlaczego :)


I tak, z kawałka dzianiny i jakichś 40 minut czasu, dostępnego dzięki teściowej zajmującej się wnuczkiem, powstała kolejna ukochana i wielce praktyczna bluza :)

niedziela, 23 sierpnia 2015

Trzydzieści + kilka

Lubię lato. 
Lubię gdy jest naprawdę ciepło, gdy słońce wciska wszędzie swoje ciekawskie promienie, gdy od budynków bije żar, a wieczory i powiewy wiatrów nie przynoszą ochłody.

Wiem, szalona jestem :)

Tegoroczne lato mnie rozpieszcza. 
Najpierw w lipcowe wakacje zwiedzanie Budapesztu w 39 stopniach. Opalone plecy, dogrzana (w końcu) ja.
Także pierwsze tygodnie sierpnia - cudne. 
Ja jednak, z coraz większym niepokojem, śledziłam prognozy - czy lato da radę "dotargać" te temperatury do naszego wyjazdu? Bo tylko przy temperaturach 30+ jestem w stanie śmigać w szortach, nie mówiąc o leżakowaniu na plaży. Inaczej, po prostu, jest mi zimno...

A chciałam móc wyprowadzić na spacer po plaży sukienki. Zwłaszcza jedną.
Udało się :)


Sukienka powstała w zasadzie w ostatniej chwili przed wyjazdem - kończyłam ją w piątek, w sobotę jeszcze prałam (żeby nabrała luźniejszej formy), a w poniedziałek jechaliśmy.


Sprawdziła się idealnie! Jest lekka, zwiewna. Jest świetnym plażowym gnieciuchem, w  którym można się turlać po piasku i nosić z dzieciem wodę w wiaderkach. I włazić po kolana do Bałtyku lodowatego jak zawsze :)


I spacerować.


Sukienka to model 117 z Burdy 6/2016.
O taki:


W magazynie oznaczony jaki "łatwy" (moim ulubionym bazgrołem) - przysporzył mi niemało problemów. Niemało jak na taką prościznę.


Po pierwsze - wymagał sporego skrócenia względem wykroju - z tego co zaplanowała na arkuszach Burda wyszła mi sukienka do kostek :) I nie, nie skroiłam przez przypadek tej dłuższej :)
A kto próbował ten wie jak fajnie skraca się już uszyte kiecki krojone ze skosu. Więc - równo nie jest :) Ale umówiłam się w końcu ze sobą, że na przodzie ma być krótsza - i jest ok :)


Pro drugie - pachy. Wykrój jest tu dosłownie prosty (niemal prosta linia podkroju), zakładam, że w intencji projektantów układanie się miała załatwić zakładka na ramionach. No to - u mnie nie załatwiła. A tkaninę miałam naprawdę współpracującą. (Jak się przyjrzeć zdjęciom z burdy - to u nich też nie; coś tam na tych ramionach i przy pachach nie układa się jak należy.)
Musiałam sporo te podkroje podkroić. Oraz zszyć wyżej, bo oryginalna pacha sięgała mi niemal do talii :)

Pominęłam jeszcze kieszenie, bo nieładnie deformowały szwy boczne.


Dość jednak marudzenia, bo jeszcze wyjdzie, że mi się ten model nie podoba. Otóż - podoba się i to bardzo. Zwłaszcza dekolty, a szczególnie ten na plecach :)


Podoba mi się powiewność i objętość.


To, że jak się człowiek za bardzo na słoneczku przygrzeje w piszczele, to może tę sukienkę potraktować jak plażowy namiot :)


Bo też - zaiste jest to namiot.
UWAGA - sukienka jest na kilku najbliższych zdjęciach niemożliwie wymięta, bo właśnie wróciła z plaży w torbie, do której zapakowano ją niedbale, zwilżoną morską bryzą.


 Prostotę kroju widać na zdjęciu poniższym - sukienka to w zasadzie 4 kliny, dwa prawe i dwa lewe.


Dół wykończyłam lamówką - bo lubię takie rozwiązanie przy mocno rozkloszowanych fasonach. Nie bawiłam się jednak w ręczne przyszywanie, jest przestebnowana wąsko przy brzegu.


Przy wykończeniach dekoltów wykorzystałam fabryczny brzeg tkaniny.


Natomiast wykończenie pach to porażka na całej linii.  Moja, dodam dla uściślenia.
Najpierw zrobiłam je wg opisu burdy (na swoje nieszczęście korzystając w dodatku z owerloka) i musiałam pruć - tak to dziadostwo odstawało.
Niestety na wykończenia zastępcze, które sobie wykombinowałam, pliska okazała się ciut za wąska, więc od wewnątrz jest jak jest. Ale zmieniać nie będę, to sukienka plażowa, nie musi być idealnie (grunt, że się nie siepie).


Choć - nie tylko plażowa. Jeszcze przed wyjazdem przelatałam w niej jeden dzień w domu (w ramach testów) - idealnie sprawdza się w upały.
A w ramach okiełznania można związać się paseczkiem (uszyłam sobie taki wąski sznureczek ze złożonej na pół pliski, ale zapomniałam wziąć nad morze) w talii albo pod biustem - w obu wariantach wygląda fajnie. 
W co musicie mi uwierzyć na słowo, bo zdjęć brak.


Widać, że się lubię naświetlać, nie? :)


Zmykam.
Trzeba się oprać po wakacjach :)


Lojalnie jednak uprzedzam, że wciąż mam w zanadrzu inne rzeczy do pokazania, więc będę Was w niedalekiej przyszłości znów nawiedzać :)

Za plenery do sesji posłużyły plaże Dębek i Karwieńskich Błot Drugich, zaś fotki (z anielską cierpliwością) trzaskał mąż (no, poza tymi, na których nie ma wkładki, oraz trzema własnej produkcji na końcu).

Ach! Zapomniałabym!
Tytułowe "trzydzieści kilka" to nie tylko temperatury do sukienki niezbędne. Pomijając modelkę, tkanina, z której kiecka powstała też jest 30+ i dostała mi się jakiś czas temu od ciotki :) Więcej nic, jak dotąd, z tych zapasów nie ubyło, więc nadal mam z czego szyć :)
Ba ostatnio poczyniłam zakupy! I pomysłów mam miliony. I plan by szyć (wzorem Brahdelt) jedną rzecz z każdej burdy minimum.
Trzymajcie kciuki!

wtorek, 11 sierpnia 2015

Balatonka

No i po wojażach... A przynajmniej po pierwszej ich części :)
W lipcu, już tradycyjnie, zaliczyliśmy z mężem wycieczkę we dwoje. W końcu - od dziecka (choćby i najlepszego na świecie, jak nasz Wit) też trzeba czasem trochę odpocząć ;)

Pognało nas, tym razem, na nieodległe południe, przez Niemcy, Czechy (postój w Pradze), Słowację - na Węgry. Nad Balaton (postój) i do Budapesztu (postój dłuższy). A później znów: przez Węgry, Słowację, skrawek Czech - do Bielska-Białej (postój) i do domu.


Motorem nas gnało.
Fajne jest takie razem-jeżdżenie. Tylko my i autostrada.
I czasem deszcz, a nawet burza.
A czasem upał, po 40 stopni.
Ale też wiatr. Wprawdzie nie we włosach (bezpieczeństwo to podstawa!), ale wiatr.
I wolność.

Choćby przez tydzień :)


Trasa wycieczki napisała się w sumie sama. Sami już nie pamiętamy jak to się stało, że padło na Węgry. Może dlatego, że niedaleko, a jednak trochę inaczej?


A z Balatonem to już w ogóle był spontan. W planach był Budapeszt na dni trzy, ale kilka dni przed wyjazdem padło "W sumie - dlaczego nie Balaton też?", a w odpowiedzi "Dobra, Balaton".
Siófok wybraliśmy na chybił-trafił.

I trafił. Pięknie było.
Wrócimy tam.


Tam właśnie, na tle cudnego jeziora, sfotografowała się jedna z bluzek uszytych na wyjazd. Ostatnia w kolejności prezentuje się jako pierwsza.
Choć długo się zastanawiałam, czy pokazywać w ogóle te foty. Ale stwierdziłam, że:
a) takich okoliczności przyrody już nie znajdę,
b) czasu na nowe, lepsze zdjęcia (tzn. uchwycenie na zdjęciach lepszej mnie) - pewnie też nie.

Cóż - przyjmijmy, że nie służą mi: brak makijażu, podkaskowa fryzura i soczewki (ze zdziwieniem odkrywam, że w okularach podobam się sobie znacznie bardziej!).
Po prostu skupcie się na tym co za mną :)



węgierskie napisy - bawią za każdym razem :)




Ewentualnie - na bluzce :)


Bluzeczka jest - jak zwykle - pochwałą prostoty.
W dodatku oparłam się o model już wcześniej przetrenowany - jako pierwszy owerlokowy uszytek.


Jedyna modyfikacja polegała na zwiększeniu szerokości "ściągacza" na dole, co wynikało z ograniczonych zasobów materiałowych.
No ale dzięki temu odkryłam, że z równiutkich 50cm dzianiny o szerokości 160 cm jestem w stanie taką bluzkę uszyć.
Ta konkretna kosztowała mnie 9 zł :)


A po pochwale prostoty - czas na pochwalenie się. Nowym zakątkiem.
No dobra - zakątek nie jest nowy. Jak wyglądał przedtem można zobaczyć tu. Jednak wiadomo, że miejsca na szyciowe skarby nigdy dość, dlatego też pojawiła się druga szafka, więcej pudeł i... więcej segregatorów na burdy - gdzieś w końcu muszę je składać, a skoro w prezencie noworoczny dostałam prenumeratę... ;)


Pojawiły się też zamykane szafki na maszyny. Jednak trzymanie ich luzem nie służyło - ani im (za dużo kurzu), ani naszemu... małżeństwu (w końcu biurko jest współdzielone, mąż tam pracuje, więc porządek musi być!) ;)


I teraz jest prawie idealnie.
Prawie, bo chyba dokupię jeszcze jedne szufladki, na drobiazgi, których zawsze jest za dużo :)

Na swoje usprawiedliwienie mam to, że ostatnio - jak na mnie - naprawdę sporo szyję. Właściwie co tydzień coś tam przesunę pod stopką. I choć większość tego szycia to banalne przeróbki, to i tak sprawia mi to szyciowe poruszenie masę frajdy.

Takie życie! Eeeee... szycie :)

Tymczasem życie zabiera, już za chwileczkę, całą naszą trójkę nad morze. Witas w kółko gada o plaży i wielkiej wodzie (dotąd znanych tylko ze zdjęć). Ja też się doczekać nie mogę.
Może tam uda się sfocić resztę już dokonanych uszytków. A może (ha! szalona ja!) jeszcze przed wyjazdem zdążę machnąć kieckę lub dwie? Kto wie...