Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zajawki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zajawki. Pokaż wszystkie posty

piątek, 18 grudnia 2015

PREZENTowo

Chyba jeszcze żaden rok w moim życiu nie był tak deficytowy pod względem czasu.
Wprawdzie doba, podobno, nadal trwa 24 godziny. Tak mówią ludzie. Którzy? Prawdopodobnie Ci, co nie mają dzieciaków-trzylatków ;)

Otóż konstatacja z roku 2015 jest jedna: dzieci ŻROM czas. Potwornie. Jak potwory.
A jednocześnie, o dziwo, człowiek tego czasu pożartego nie żałuje. Nawet jeśli ten czas zżerajom zajęcia tak fascynujące jak: pranie (dzięki bogu nie prasowanie, tego bym nie przeżyła; na szczęście nie prasuję PROGRAMOWO, wszystkim w domu po równo), sprzątanie, ogarnianie, rozlanej/rozchlapanej/wyciekniętej wody/soku/wody z farbek/płynu do baniek/innej cieczy wycieranie, łatanie, naprawianie, strofowanie, uciszanie, ciągłe czegoś do przedszkola szykowanie (bosz! ileż oni tam mają rożnych aktywności!). 
Bo są w tym wszystkim i: wyklejanie, malowanie, czytanie, budowanie z lego, torów układanie, razem bajek oglądanie, spacerowanie, wspólne spanie, historii nie-z-tej-ziemi słuchanie oraz - nade wszystko - tulenie i cmokanie.

Więc człowiek "odejmuje sobie od ust" i daje dziecku pożreć ten czas. Nawet jeśli kiedyś był to święty czas na druty.


Wprawdzie dziecko nadal sypia: lepiej lub gorzej (ostatnio często z przerwą na przekonanie starych, że jednak te potwory tam są i koniecznie trzeba spać razem, w efekcie czego do końca nocy nie śpi już NIKT. No, poza Witem, który w końcu układa się w poprzek wyra, z nogą na głowie mamy, z ręką w oku taty i usypia. Trzy minuty przed dzwonkiem budzika.), ale sypia.
Czyli, teoretycznie, wieczorem mógłby zaistnieć "druty-time".


Niestety - wieczorem, to ja nie mam siły palcem w bucie kiwnąć, a co dopiero drutami machać.
Być może są matki, które umieją tak żonglować zapasami energii, że jej zostaje coś jeszcze na wieczór. Podobnież są i takie, co wieczorem potrafią obiad ugotować na dzień następny i chatę ogarnąć.
Nie wierzę w ich istnienie, jak nie wierzę w konieczność prasowania, kalorie i Świętego Mikołaja (co innego Gwiazdor, wiadomo...).


Ja wieczorem mam ewentualnie kapkę sił, żeby coś przeczytać. Jak druk jest "po środku" w kwestii rozmiaru: że z jednej strony nie taki bardzo mały i nie muszę zbytnio wzroku wytężać (to na bank pochłania energię, czuję to!), a z drugiej nie tak bardzo duży, że trzy słowa i znów trzeba ręką machać żeby stronę zmienić (no chyba nie muszę tłumaczyć, nie?).


Ostatnio jednak, napędzana HIPER-SYMPATIĄ (ciekawe czy dałoby się to wykorzystać jako paliwo w elektrowni? taka Elektrownia Endorfinowa) wydziergałam prezent dla Koleżanki Z Osiedla.


Czapka powstała z niecałego motka włóczki Lanagold Plus (Alize) w kolorze nr 44, zakupionej w ulubionym Moherze. Jej wydzierganie zajęło mi ok 360 minut - mniej więcej na tyle starczyło mi energii, kończyłam już na oparach :)
Dziergałam na drutach cieńszych niż do tej włóczki polecane (albo 4,0 i 4,5 albo 4,5 i 5,0 - nie pamiętam, ledwo miałam siłę na machanie nimi, o zapamiętywaniu detali takich jak cyferki w ogóle nie było mowy). Wzór znaleziony w książce, na dole ściągacz zaczęty po włosku, a dalej szaleństwo i jazda swobodna, bez notatek, bez zapamiętywania JAK.
A nie, czekajcie. Pamiętam, że zaczęłam od 76 o. ;)


Następnego dnia okazało się, że energia chyba rodzi energię, bo znów coś tam na drutach się zadziało. Coś, czego na razie pokazać nie mogę, bo jest to też prezent, tyle, że jeszcze nie dany :)


No.
I tak o.

A teraz znów energii brak, bo w robocie koniec roku dostał jakiegoś szalonego przyspieszenia, w przedszkolu Komitet Rodzicielski (czyli m.in. ja) ma zasuw w kwestii prezentów, wypadałoby jakieś Święta ogarnąć (dobrze, że chociaż ozdoby świąteczne mam zachomikowane z lat poprzednich). Więc nie wiem kiedy i co znów uda się wydziergać. Lub uszyć.
Pewne natomiast jest, że jeśli coś powstanie, to się tym pochwalę. Bo inaczej sama nie uwierzę, że znalazłam siły i czas.

Nic. Lecę dać się ogryźć z czasu do kości tej mojej Słodkiej Szalonej Miłości.

poniedziałek, 14 września 2015

15 rzeczy do zgarnięcia

Jakiś czas temu na blogu Asia majstruje mignęła mi zabawa. Mignęła, bo trochę jestem jak sroka i jak widzę ładne rzeczy + słowo "oddam" w tytule to przykuwa to mój wzrok ;)

Papierami trochę się kiedyś bawiłam (możecie sprawdzić po tagach: WAC, srap czy wreszcie papiery) i nieco już mi za nimi tęskno, więc się zgłosiłam. Bez większej nadziei na wygraną, bo szczęście to ja mam - w miłości (podwójne nawet, bo i mąż i syn - najlepsi na świecie).

A tymczasem (borem lasem) - siurpryza! Asia wylosowała właśnie mnie! :)

Tak się uradowałam, że z niecierpliwości nawet ośmieliłam się Asię poganiać z nadaniem przesyłki. Niegrzeczna ja.

No ale w końcu (wcale nie po długim czasie, tylko wiecie jak to jest gdy się CZEKA BARDZO i czas płynie  strAAAAAAAAsznie wOOOOOlnOOOOOO?) przesyłka dotarła i wypadła z niej masa dobra.
O taka.
Najpierw była biała koperta. I już to była radość, bo ja strasznie lubię dostawać pocztę analogową! A od kiedy internety i imeile rozpanoszyły się na świecie, już nawet mój bank rzadko wysyła do mnie listy ;)


W kopercie była paczuszka. I kartka, ale jej treść zostawię dla siebie :)


W paczuszce była koperta. Ale jaka! Zobaczcie jak pięknie wykonana.
I ma historię - Asia też ją kiedyś dostała.


A w kopercie było to.Dokładnie 15 rzeczy do zrobienia papierowego czegoś.


I przyglądamy się z bliska - czego tu nie ma! Są karteluszki i kartuszki i serduszka.


Są karteczki większe, bazowe i literki.


Jeszcze więcej serduszek i małe rameczki-tagi.


I więcej tagów i gąbeczki dystansowe.


Ech!
Tyko siąść i robić. Może już niedługo zobaczycie jakieś efekty: maraton wyjazdów się skończył, pomysły zaczynają pączkować, czas powinien się znaleźć. Weno, zasuwaj! :)

A teraz, tych wytrwałych, którzy dotarli do końca, do zabawy zapraszam ja! "Nieskomplikowane warunki" udziału przeklejam od Asi:

a) wystarczy, że zostawicie pod tym postem komentarz z adresem mejlowym,

b) czas na zgłoszenia macie do piątku 25 września włącznie,

c) byłoby wspaniale, gdybyście po otrzymaniu przesyłki i publikacji swojej pracy zorganizowali coś podobnego u siebie :) 
Chodzi o dosłownie kilka przydasi (choć najlepiej tytułowe 15 rzeczy) do wykonania pracy w dowolnej technice, aby i inni mieli okazję spróbować.

Na teraz to by było na tyle. Paczuszka już prawie skompletowana, będzie czekała na szczęśliwego zwycięzcę losowania.
Do przeczytania!

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Sporty ekstremalne

Życie dziewiarki bywa pełne emocji: zachwytów (gdy po raz pierwszy zetknie się człowiek z tym słynnym malabrigo i w końcu, po pół godzinie paczania, go weźmie...), wzruszeń (gdy ktoś obdarowany udziergiem uśmiechnie się na jego widok naprawdę szeroko), przyjemnego poczucia bezpieczeństwa (gdy po raz enty dzierga się z tej samej włóczki i już nic nie trzeba sprawdzać, druty dobierają się same, a wymiary zgadzają się wszerz i wzdłuż). 

Są też emocje nieco mniej pozytywne: rozczarowanie (bo co można czuć, gdy wymarzona i nietania włóczki zmechaci się po pierwszym praniu), złość (że nie zdążyło się kupić czegoś jak było w promocji, albo przeciwnie, że koszyk załadowałaś dzień przed tym jak promo wystartowało). I inne takie. Ale o nich lepiej szybko zapomnieć i nie zawracać sobie głowy rozpamiętywaniem.

Jest też dzierganie ekstremalne, rzec by można "na krawędzi" ;)
To wtedy, gdy do samego końca się nie wie, czy włóczki wystarczy na to co się planuje ;)


Ktoś mógłby powiedzieć: w czym problem, trzeba dokupić. Pół biedy kiedy nie ma za co - każda z nas doskonale wie, że prąd może się opłacić z poślizgiem (byle nie za dużym, bo sztrykowanie po ciemku jest mało praktyczne), dietę można ograniczyć do chleba z dżemem, ba! kawę da się ograniczyć i pić bez mleka, ale na motek czy dwa zawsze się kasę znajdzie. 

No więc problem jest w tym, że czasem dokupić nie ma czego. 

Rok temu dostałam w prezencie na firmową wigilię włóczkę (wylosował mnie mój podwładny, wiedział, że musi dobrze trafić ;) ). Trzy motki, bo jest limit finansowy. 


Czem prędzej przystąpiłam do próbkowania. O czym już na blogu było.


I bardzo szybko trafiłam na ten wzór do tej włóczki. A wtedy już natychmiast dokładnie wiedziałam jaki ten sweterek ma być: prosty, do bólu tradycyjny, lekko retro nawet.

Tyle tylko, że stwierdziłam, że trzy motki to o jeden za mało.
I wprawdzie Agata od razu orzekła, że "trzy wystarczą na takiego mikrusa", ale ja się uparłam.

Wyciągnęłam od darczyńcy gdzie i za ile, tylko jakoś nie umiałam się zmobilizować, żeby pójść i tę włóczkę kupić. Dziwne, nie? Może dlatego, że to taki sklep włóczkowy, co ostatni raz byłam w nim z 10 lat temu. I chyba też wtedy była tam ostatnia wymiana asortymentu ;)


Tak czy siak motki były trzy, a ja pewna, że to to najwyżej na szalik i czapkę, aaaale szkoda.
Po roku (sic!) wybrałam się w końcu dokupić ten czwarty... Tak, dobrze widzicie. Po roku. I naprawdę miałam nadzieję, że znajdę w tym sklepie jeszcze jeden motek, w tym samym szarym odcieniu. Włóczki, której google nie znalazł ;)

Nie było. Szok i niedowierzanie!

I wtedy dostałam powera. Chyba na przekór.
(na przekór kilku dziewiarskim zdarzeniom, bo w tym czasie skończyła mi się też Cashmira z poprzedniego posta i inny zaczęty projekt - o którym na końcu - jakoś tak nie do końca pasował...)

I pierwszego dnia po świętach wzięłam i nabrałam. A już 6 stycznia blokowałam, co jak na mnie jest tempem iście sprinterskim.


Wzór podyktował sposób robienia - zajączki* wyglądają jak należy wyłącznie, gdy przerabia się je od dołu. to natomiast wymusiło resztę: ramiona łączone ściegiem którego nie widać, wrabiane rękawy.
* nazwa wymyślona przez Dorotę


No ale powiedzcie - dla tak cudnie uroczego, niebanalnego i niewydziwionego jednocześnie ściegu - warto było zrezygnować z najwygodniejszego w sytuacjach włóczkodeficytowych raglanu :)


Zajączki zresztą są tylko na przedzie - zgrzebność włóczki podpowiadała mi, że w tym projekcie less is more. Do tego plisy ściągaczem 1x1 wykończone, rzecz jasna, po włosku (i zaczynane i kończone w ten sposób).


Ta włóczka w ogóle bardzo fajnie, plastycznie, się układa - nawet rzędy skrócone przy rękawach wyglądają tu super (nie żeby mi się normalnie nie podobały - zawsze się podobają robione w ren sposób główki, ale tu wyglądają jeszcze lepiej niż zwykle).


I tym razem (w przeciwieństwie do biurowej kosteczki) udało się wyprofilować główki idealnie już za pierwszym razem - co było miłą odmianą ;)


Korpus jest taliowany, z dwóch powodów: raz, że jak się nie bardzo ma wcięcie, to trzeba je sobie stworzyć ;) a dwa, że im ciaśniej, tym więcej włóczki zostaje na rękawy ;)


Bo o długość rękawów się cały czas rozbijało. Agata zasugerowała raz nawet "może po prostu bezrękawnik?", ale chyba moje spojrzenie było bardzo wymowne, a mowa jego była mową nienawiści, bo propozycji nie ponowiła ;)
Nie lubię bezrękawników i już. Zwłaszcza ciepłych.
Za to rękawy przykrótkie nie tylko toleruję, ale wręcz preferuję - i tak te długie, sięgające do dłoni permanentnie podwijam. 
Byle rękaw sięgał za łokieć to jestem rada.

Zrobiłam więc korpus (dwa motki bez metra), przeliczyłam, że szkoda część trzeciego tracić na plisę dekoltu i... sprułam próbki. Normalnie w życiu bym tego nie zrobiła, bo od jakiegoś czasu namiętnie próbki kolekcjonuję. Ale tym razem je poświęciłam.

Wykończyłam dekolt i odkryłam z przerażeniem, że "motek", który mi został ma 78 gramów a nie 100...

No tak - to z niego owe próbki powstały ;)

Miałam więc 78 gramów włóczki, resztę z próbek w postaci kłębuszka o średnicy 4 cm i dwa rękawy przed sobą.


I zaczęła się walka o każdy niemal centymetr długości :)
Ponieważ w twórczym szale nie pomyślałam, żeby podzielić te 78 gramów na dwa kłębki nim zaczęłam pierwszy rękaw, dziergałam... z wagą pod ręką. I na bieżąco sprawdzałam jak bardzo zbliżam się do chwili gdy w motku zostanie już tylko 39 gramów na "ten drugi" :) I kombinowanie: żeby nie za ściśle (ale nie za luźno) oczka, żeby w miarę wąski (ale nie przesadnie opinający) ten rękaw zrobić...

No mówię Wam - TAKIE EMOCJE!! ;P

Ostatecznie, po zużyciu włóczki niemal do cna, rękawy udało się wysztrykować całkiem całkiem - solidne 3/4.


Plisy, podobnie jak ta przy dekolcie, wydziergane z włóczki prutej, której (to oczywiste!) nie chciało mi się jakoś prostować, oczka więc układają się nieprzesadnie równo. Co nie przeszkadza mi wcale a wcale.


Taki więc jest on, sweterek w zające kicające po szarej łące, z 300 g włóczki 100% wełnianej, mocno tajemniczej i całkiem przyjemnie drapiącej (tak, lubię szorstkość sweterków ;) ).
A druty, dodam dla porządku, KP 4,5 (oraz 3,5 przy napieraniu metodą włoską - ale tylko nabieraniu, wszystkie rzędy "specjalne" przerabiam już normalnym numerem, inaczej za bardzo mi ściąga).

Na życzenie Szanownych Pań wrzucam schemacik. Mam nadzieję, że jasne?



Aaaale.
Przecież taka sytuacja, że może zabraknąć, to idealna okazja by coś kupić, nie? I tak właśnie zapełniłam drugą torebkę MOHERową.


BTW - one paragony nawet mają takie, że się do nich człowiek uśmiecha :)


Kombinując więc (z kim, jak nie z Agatą?) jak tu ewentualny brak włóczki zamaskować, zakupiłam 3 motki Alpaki Royal w kolorze grafitowym.


A skoro jednak jej nie wykorzystałam, to natychmiast zaczęłam projekt "dodatkowy", który będzie sweterka uzupełnieniem. Tak jakby :)
I będzie też jednym z 15 projektów z tego wyzwania.


A poza tym mam jeszcze rozgrzebany jeden projekt - prostą bluzkę z kombinowanym kołnierzem. Na razie jest jej niewiele więcej niż kołnierz, który - o dziwo - wyszedł dokładnie taki jak chciałam.
Zaczęłam dziergać tuż przed świętami i zapał miałam wielki, aż do pierwszej przymiarki. Otóż, moim zdaniem, wyglądam w tym odcieniu ni-to-bieli-ni-to-śmietanki jak śmierć na chorągwi. Raz jeszcze podkreślę - moim zdaniem. No bo Agata mówi, że jest git. A mnie kusi by tego Fabela przefarbować na "czarno" (przy czym zdaję sobie sprawę, że czerń smolista raczej mi przy domieszkach sztucznych nie wyjdzie, ale szarościom wszelkim nie mówię nie).

I nie wiem - słuchać swojej intuicji, czy Agaty? Może znów poczekam rok i sprawdzę czy miała rację.
Tak czy siak pewnie i tak farbowałabym gotowy sweterek, a że dziergam na trójeczkach i ściśle, to troszkę to może potrwać :)


Tymczasem dumam nad rzeczami, które załapią się do wyzwana 15/2015 (to co wyżej do żadnego z punktów mi chyba nie pasuje).


Wygląda na to, że przyjdzie mi skończyć Jednorękiego Bandytę ;) (pkt. 1).
Wiem co będzie kompletem (pkt. 8) i parą (pkt. 11).
Nie widzę problemu z czymś do domu (pkt. 3), inspiracja filmowa się znajdzie (pkt. 4).
Uczyć nowości się lubię (pkt. 6), mam pomysł na projekt jednomotkowy (pkt. 5) i zalegające włóczki (pkt. 9).
Na biżuterię i coś mini pomysły mam od dawna, tylko jakoś nie było po co (pkt. 15 i 10).
I z jednym w zasadzie mam problem - jakiego elementu garderoby ja jeszcze nie dziergałam?

A "następną razą" nie będzie o dzierganiu, za to będzie bardzo kolorowo :)
Czyli,podpowiem, nie będzie o mojej garderobie i mojej części domu :)

Dam radę w tym tygodniu? Zdjęcia już czekają na serwerze, więc kto wie, kto wie... ;)

niedziela, 11 stycznia 2015

Kompletnie. And: I ♥ MOHER!

Dawno temu...
... wprawdzie nie w odległej galaktyce, ale za to naprawdę dawno - ponad rok temu - pewna, khm khm, Młoda Mama wydziergała swojemu Synkowi komplet cieplny na zimę.
Komplet cieplny i sprytny, o taki.


Sprytność kompletu polega na tym, że nie ma on szaliczka ani chustki, słowem - czegoś co się wiąże i łatwo gubi. Ma śliniaczek.
Śliniaczki pamiętałam z dzieciństwa. Wszystkie bez wyjątku zrobiła nam Babcia Asia i wszystkie były z trzeszczącego akrylu - takie czasy. Witka ma większy potencjał grzewczy, bo jest z wełny 100%. Miłej i przytulnej. Na dodatek z fajnie pasiastej. Z Casmiry Missisipi firmy Alize (która w odróżnieniu od Batika przejścia kolorystyczne ma częste i krótkie).


Jest też wydziergany jednym z moich najukochańszych wzorów, czyli ryżem.


Ryż na dziecięcych wyrobach podoba mi się szczególnie, bo może być go sporo, a i tak nie jest za dużo - w końcu to wszystko jest dość mikre.


Tył śliniaczka jest krótszy niż przód, za to szerszy, dzięki czemu okrywa też barki. Dłuższy przód zapewnia ciepło "klacie" małego gzuba (chyba po rodzicach/tacie mam przewrażliwienie na tym punkcie...).


Po wydzierganiu ryżowej bazy nabrałam oczka wokół dekoltu i przerobiłam ściągaczem 1x1 kilkanaście centymetrów. Ale raczej bliżej 10 niż 20 :)


Do kompletu oczywiście jest czapka.


Nic specjalnego - najprostsza możliwa boba.


Robiona od góry beztrosko, czemu zawdzięcza śmieszny sterczący czubek - prawie jakby miała antenkę ;)


A robiona od góry, bo koniecznie chciałam by ściągacz był wykończony po włosku, a wtedy umiałam tylko zamykać oczka w ten sposób. Gdybym wiedziała jak proste jest włoskie nabieranie moje życie byłoby znacznie łatwiejsze ;)
Obecnie jest to moja najulubieńsza metoda zaczynania robótki.


I wszystko było pięknie i wspaniale - Witek komplet chętnie nosił, nie pogubił, całość wdzięcznie zgrywała się z granatowo-błękitną kurteczką...

Aż do pierwszej próby założenia czapy w tym roku...
To co nie gryzło Dziecia rok temu teraz wywołuje głośny protest!
Każda próba zbliżenia się z pasiastą czapą kończyła się głośnym wrzaskiem "fuj!" oznaczającym nieprzyjazny stosunek do drapaków. A trzeba Wam wiedzieć, że Wito wymawia "h" zamiast "f" ;)


Matka pomyślała: "Wezmę go sposobem. Wydziergam z reszty komplet dla siebie, jak zobaczy, że ja noszę, to i on zechce. A przecież i tak potrzebuję czegoś wełnianego. Mam prawie 2 motki (na komplet synka poszło może 1,2 z 3), styknie."

Jeah, right... 
x2
Nie chce nosić swojego...
Nie stykło...

Może dlatego, że sporo poszło na czapę?


Lekko bowiem zaszalałam z jej długością, co wywołuje radość męża - stara, a nosi się jak gimby ;)
I jeszcze w dodatku trzasnęłam sobie pompon!! ;)


Żeby czapka była trochę inna od pasiastej Witka - moja jest na lewą stronę.


Robiłam tym razem "od czoła", zaczynając po włosku. Później coś tam poujmowałam i wyszło jak widać.


Został mi prawie motek włóczki, zaczęłam dziergać taki golfo-otulacz. I oczywiście włóczka się skończyła...
Poszukiwania (nawet zlecone mężowi) zakończyły się fiaskiem: tego farbowania Alize Cashmiry Missisipi nie ma już nawet na stronie producenta.
Przez chwilę rozważałam sprucie kompletu Witka - skoro i tak nie nosi. Ale szkoda mi było, bo fajny jest i może jakiś inny dzieć kiedyś skorzysta.

Poszłam więc po rozum do głowy i... do MOHERU.

najpiękniejsze firmowe torebki ever!

I dokupiłam motek Cashmiry gładkiej w pasującym odcieniu. 
Jak tylko skończę dłubać to co na drutach mam teraz - mogę kończyć. Kamień z serca...

Może wtedy Witek da się przekonać? ;)


W następnym odcinku:
- kicające zające na szarej łące
- co było w drugiej MOHEROtorebce
- biały czy czarny?

I to wszystko być może już jutro! Stay tunned! ;)