poniedziałek, 26 stycznia 2015

Do przodu żyj, żyj kolorowo...


Nie da się ukryć, choć niektórych ostatnio dość mocno to zaskoczyło, że dzieci rosną. No dobra - niektórzy niby byli na to przygotowani, niby wiedzieli, jednak - jak się okazało - niektórzy - nie sądzili, że następuje to tak szybko.
Niektórzy to ja.


Najpierw Witek wyrósł z przewijaka: wprawdzie pieluchy jeszcze nosił, ale kładzenie go na czymś wysokim w celu ich zmiany, przy jego hmmmmm... żywotności, wydawało się dość ryzykowne :)

Przewijak wyleciał z pokoju więc ponad rok temu. Pojawił się materac. Prócz funkcji przewijania idealny w dzień jako fotel, a w godzinach skandalicznie porannych świetnie się sprawdzający jako leżanka dla średnio przytomnych starych. Zgrabnie markujących, że bawią się z progeniturą. Stacjonarnie. Leżąc. Przysypiając, no :)
A do materaca - poduszki. Obszyte czerwonym polarem, co kiedyś był zbyt pomidorowy. Oraz, również nim obszyty (a niewidoczny na tej fotce) wałek, co miał być do karmienia, ale bardziej się sprawdza do przytulania :)

Więc pierwsze "kolory" w pokoju urządzanym dla Witka, niespiesznie i na raty, to była czerń i czerwień.


A latem pojawiło się zapotrzebowanie. No dobra, zapotrzebowanie kocykowe było już wcześniej (wszak kocyków nigdy dość), ale apogeum osiągnęło w okresie intensywnego balkonowania (bo choć brutalnie pozbawiono nas balkonu pełnowartościowego skuciem płytek w kwietniu, to gdzieś w okolicach lipca wrzuciliśmy sztuczną trawkę na goły beton i balkonowaliśmy i tak :) )

Tylko że trzeba się było zaopatrzyć w odpowiedni kocyk. Polar ma swoje zalety (izoluje od zimna) ale latem bywa średni do siadania (zwłaszcza gołą pupą), więc połączyłam go z grubą kolorowiastą ikeową tkaniną.
Owerlokiem. Szwem w miltikolorze, bo mi się nie chciało kupować nitek czterech równych, więc wzięłam co było :)


I tak do czerwieni dołączył multikolor.


Kocyk ma wymiary "szerokość polaru" na "tyle ile było długości po uszyciu poduszek". Tak jakoś w okolicach kwadratu 160x160 cm wyszło.
Narożniki, w ramach testowania owerloka, wykończyłam na okrągło.


Latem kocyk służył na balkonie jako izolacja od posadzki, od jesieni grzeje w domu.


A później dziecko wyrosło z łóżeczka. To znaczy nadal się w nim mieściło i w sumie nie narzekało, ale jakoś tak na czuja miałam wrażenie, że gdyby miał większą przestrzeń byłoby mu lepiej. 
No i kto chciałby zaczynać dzień widokiem zza krat? ;)

Akurat tuż po tym jak pojawiła się powyższa refleksja do pary pojawiła się okazja. Kolega sprzedawał łóżeczko. Kocyk zdobył nowe zastosowanie - jako kapa.
I tak zawitał u nas kolor niebieski.


Matka dziecka ma swoje rozliczne fobie (na szczęście, przynajmniej jej zdaniem, nieszkodliwe dla otoczenia), a jedną z nich są zimne ściany przy łóżku. Nie bez powodu matka masowo produkuje zagłówki ;)
Tym razem potrzeba była szersza, więc powstał zagłówko-zaboczek, z zapasem nawet :) 

Szczegółów technicznych oszczędzę, bo metodologia działań ta co zawsze, podam tylko, że poszły tym razem dwie cienkie kołdry z IKEI (jedna cała, drugiej pół) i 3 metry niebieskiej tkaniny oraz sporo nitów.


I wyszło na to, że całość się kolorystycznie wspaniale zgrywa. Jest wesoło, kolorowo, nie w oczywisty sposób chłopięco, czego nie chciałam. Po prostu - wesoły dziecięcy pokój.


I byłoby całkiem wspaniale, gdyby nie regał stojący za drzwiami, co kiedyś "w-miarę-nie-przeszkadzał", a po zmianach łóżkowych nagle zaczął straszyć...
Więc Tata (co nie lubi mebli nie pasujących) zarządził wymianę. I pojawiła się biel. Oraz turkus i pomarańcz jako jej uzupełnienie.


Na nowych regałach wszystko ma swoje miejsce, bo Witas odziedziczył "pewne skłonności" po rodzicach i bardzo lubi układać, dzielić i segregować... Cóż.


W części, za którą ja "odpowiadam" też nie ma chaosu ;)


Ale wracając do wyrka - otóż ma ono, jak większość ikeowych modeli, barierkę...


... którą zresztą, wraz z ramą, bardzo szybko pokryły naklejki - znienawidzone przeze mnie (Tatuś pomagał ;) ). Co poradzę?
Gorszym problemem było to, że Witul podczas nocnych wygibasów pakował kończyny (górne, dolne lub jedne i drugie łącznie) między materac i barierkę. I jak się próbował później przekręcić, to czasem kończyło się rykiem.

Matka poszła więc na allegro w poszukiwaniu "pełnej" (lub ażurowo siatkowej) barierki. Ale były:
a) koszmarnie drogie
b) koszmarnie brzydkie.



Zatem Matka poszła po rozum do głowy i do maszyny.
I uszyła takie o (to widok na lewą stronę, rzecz jasna). Kieszonkę zakłada się na barierkę, wolny koniec pakuje pod materac (powinien być dość długi - koniec, nie materac) i żadnej kończynie pułapki niczym wnyki nie grożą.


Tadaaaaa...


Mamy więc Witka urządzonego - przydałoby się malowanie (wiosną może?), ale meblowo na jakiś czas starczy. Nim pójdzie do szkoły... za niecałe 4 lata!

Jak to możliwe?!
Niektórzy nadal nie ogarniają, że czas leci tak szybko. Za to przynajmniej jest kolorowo.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Sporty ekstremalne

Życie dziewiarki bywa pełne emocji: zachwytów (gdy po raz pierwszy zetknie się człowiek z tym słynnym malabrigo i w końcu, po pół godzinie paczania, go weźmie...), wzruszeń (gdy ktoś obdarowany udziergiem uśmiechnie się na jego widok naprawdę szeroko), przyjemnego poczucia bezpieczeństwa (gdy po raz enty dzierga się z tej samej włóczki i już nic nie trzeba sprawdzać, druty dobierają się same, a wymiary zgadzają się wszerz i wzdłuż). 

Są też emocje nieco mniej pozytywne: rozczarowanie (bo co można czuć, gdy wymarzona i nietania włóczki zmechaci się po pierwszym praniu), złość (że nie zdążyło się kupić czegoś jak było w promocji, albo przeciwnie, że koszyk załadowałaś dzień przed tym jak promo wystartowało). I inne takie. Ale o nich lepiej szybko zapomnieć i nie zawracać sobie głowy rozpamiętywaniem.

Jest też dzierganie ekstremalne, rzec by można "na krawędzi" ;)
To wtedy, gdy do samego końca się nie wie, czy włóczki wystarczy na to co się planuje ;)


Ktoś mógłby powiedzieć: w czym problem, trzeba dokupić. Pół biedy kiedy nie ma za co - każda z nas doskonale wie, że prąd może się opłacić z poślizgiem (byle nie za dużym, bo sztrykowanie po ciemku jest mało praktyczne), dietę można ograniczyć do chleba z dżemem, ba! kawę da się ograniczyć i pić bez mleka, ale na motek czy dwa zawsze się kasę znajdzie. 

No więc problem jest w tym, że czasem dokupić nie ma czego. 

Rok temu dostałam w prezencie na firmową wigilię włóczkę (wylosował mnie mój podwładny, wiedział, że musi dobrze trafić ;) ). Trzy motki, bo jest limit finansowy. 


Czem prędzej przystąpiłam do próbkowania. O czym już na blogu było.


I bardzo szybko trafiłam na ten wzór do tej włóczki. A wtedy już natychmiast dokładnie wiedziałam jaki ten sweterek ma być: prosty, do bólu tradycyjny, lekko retro nawet.

Tyle tylko, że stwierdziłam, że trzy motki to o jeden za mało.
I wprawdzie Agata od razu orzekła, że "trzy wystarczą na takiego mikrusa", ale ja się uparłam.

Wyciągnęłam od darczyńcy gdzie i za ile, tylko jakoś nie umiałam się zmobilizować, żeby pójść i tę włóczkę kupić. Dziwne, nie? Może dlatego, że to taki sklep włóczkowy, co ostatni raz byłam w nim z 10 lat temu. I chyba też wtedy była tam ostatnia wymiana asortymentu ;)


Tak czy siak motki były trzy, a ja pewna, że to to najwyżej na szalik i czapkę, aaaale szkoda.
Po roku (sic!) wybrałam się w końcu dokupić ten czwarty... Tak, dobrze widzicie. Po roku. I naprawdę miałam nadzieję, że znajdę w tym sklepie jeszcze jeden motek, w tym samym szarym odcieniu. Włóczki, której google nie znalazł ;)

Nie było. Szok i niedowierzanie!

I wtedy dostałam powera. Chyba na przekór.
(na przekór kilku dziewiarskim zdarzeniom, bo w tym czasie skończyła mi się też Cashmira z poprzedniego posta i inny zaczęty projekt - o którym na końcu - jakoś tak nie do końca pasował...)

I pierwszego dnia po świętach wzięłam i nabrałam. A już 6 stycznia blokowałam, co jak na mnie jest tempem iście sprinterskim.


Wzór podyktował sposób robienia - zajączki* wyglądają jak należy wyłącznie, gdy przerabia się je od dołu. to natomiast wymusiło resztę: ramiona łączone ściegiem którego nie widać, wrabiane rękawy.
* nazwa wymyślona przez Dorotę


No ale powiedzcie - dla tak cudnie uroczego, niebanalnego i niewydziwionego jednocześnie ściegu - warto było zrezygnować z najwygodniejszego w sytuacjach włóczkodeficytowych raglanu :)


Zajączki zresztą są tylko na przedzie - zgrzebność włóczki podpowiadała mi, że w tym projekcie less is more. Do tego plisy ściągaczem 1x1 wykończone, rzecz jasna, po włosku (i zaczynane i kończone w ten sposób).


Ta włóczka w ogóle bardzo fajnie, plastycznie, się układa - nawet rzędy skrócone przy rękawach wyglądają tu super (nie żeby mi się normalnie nie podobały - zawsze się podobają robione w ren sposób główki, ale tu wyglądają jeszcze lepiej niż zwykle).


I tym razem (w przeciwieństwie do biurowej kosteczki) udało się wyprofilować główki idealnie już za pierwszym razem - co było miłą odmianą ;)


Korpus jest taliowany, z dwóch powodów: raz, że jak się nie bardzo ma wcięcie, to trzeba je sobie stworzyć ;) a dwa, że im ciaśniej, tym więcej włóczki zostaje na rękawy ;)


Bo o długość rękawów się cały czas rozbijało. Agata zasugerowała raz nawet "może po prostu bezrękawnik?", ale chyba moje spojrzenie było bardzo wymowne, a mowa jego była mową nienawiści, bo propozycji nie ponowiła ;)
Nie lubię bezrękawników i już. Zwłaszcza ciepłych.
Za to rękawy przykrótkie nie tylko toleruję, ale wręcz preferuję - i tak te długie, sięgające do dłoni permanentnie podwijam. 
Byle rękaw sięgał za łokieć to jestem rada.

Zrobiłam więc korpus (dwa motki bez metra), przeliczyłam, że szkoda część trzeciego tracić na plisę dekoltu i... sprułam próbki. Normalnie w życiu bym tego nie zrobiła, bo od jakiegoś czasu namiętnie próbki kolekcjonuję. Ale tym razem je poświęciłam.

Wykończyłam dekolt i odkryłam z przerażeniem, że "motek", który mi został ma 78 gramów a nie 100...

No tak - to z niego owe próbki powstały ;)

Miałam więc 78 gramów włóczki, resztę z próbek w postaci kłębuszka o średnicy 4 cm i dwa rękawy przed sobą.


I zaczęła się walka o każdy niemal centymetr długości :)
Ponieważ w twórczym szale nie pomyślałam, żeby podzielić te 78 gramów na dwa kłębki nim zaczęłam pierwszy rękaw, dziergałam... z wagą pod ręką. I na bieżąco sprawdzałam jak bardzo zbliżam się do chwili gdy w motku zostanie już tylko 39 gramów na "ten drugi" :) I kombinowanie: żeby nie za ściśle (ale nie za luźno) oczka, żeby w miarę wąski (ale nie przesadnie opinający) ten rękaw zrobić...

No mówię Wam - TAKIE EMOCJE!! ;P

Ostatecznie, po zużyciu włóczki niemal do cna, rękawy udało się wysztrykować całkiem całkiem - solidne 3/4.


Plisy, podobnie jak ta przy dekolcie, wydziergane z włóczki prutej, której (to oczywiste!) nie chciało mi się jakoś prostować, oczka więc układają się nieprzesadnie równo. Co nie przeszkadza mi wcale a wcale.


Taki więc jest on, sweterek w zające kicające po szarej łące, z 300 g włóczki 100% wełnianej, mocno tajemniczej i całkiem przyjemnie drapiącej (tak, lubię szorstkość sweterków ;) ).
A druty, dodam dla porządku, KP 4,5 (oraz 3,5 przy napieraniu metodą włoską - ale tylko nabieraniu, wszystkie rzędy "specjalne" przerabiam już normalnym numerem, inaczej za bardzo mi ściąga).

Na życzenie Szanownych Pań wrzucam schemacik. Mam nadzieję, że jasne?



Aaaale.
Przecież taka sytuacja, że może zabraknąć, to idealna okazja by coś kupić, nie? I tak właśnie zapełniłam drugą torebkę MOHERową.


BTW - one paragony nawet mają takie, że się do nich człowiek uśmiecha :)


Kombinując więc (z kim, jak nie z Agatą?) jak tu ewentualny brak włóczki zamaskować, zakupiłam 3 motki Alpaki Royal w kolorze grafitowym.


A skoro jednak jej nie wykorzystałam, to natychmiast zaczęłam projekt "dodatkowy", który będzie sweterka uzupełnieniem. Tak jakby :)
I będzie też jednym z 15 projektów z tego wyzwania.


A poza tym mam jeszcze rozgrzebany jeden projekt - prostą bluzkę z kombinowanym kołnierzem. Na razie jest jej niewiele więcej niż kołnierz, który - o dziwo - wyszedł dokładnie taki jak chciałam.
Zaczęłam dziergać tuż przed świętami i zapał miałam wielki, aż do pierwszej przymiarki. Otóż, moim zdaniem, wyglądam w tym odcieniu ni-to-bieli-ni-to-śmietanki jak śmierć na chorągwi. Raz jeszcze podkreślę - moim zdaniem. No bo Agata mówi, że jest git. A mnie kusi by tego Fabela przefarbować na "czarno" (przy czym zdaję sobie sprawę, że czerń smolista raczej mi przy domieszkach sztucznych nie wyjdzie, ale szarościom wszelkim nie mówię nie).

I nie wiem - słuchać swojej intuicji, czy Agaty? Może znów poczekam rok i sprawdzę czy miała rację.
Tak czy siak pewnie i tak farbowałabym gotowy sweterek, a że dziergam na trójeczkach i ściśle, to troszkę to może potrwać :)


Tymczasem dumam nad rzeczami, które załapią się do wyzwana 15/2015 (to co wyżej do żadnego z punktów mi chyba nie pasuje).


Wygląda na to, że przyjdzie mi skończyć Jednorękiego Bandytę ;) (pkt. 1).
Wiem co będzie kompletem (pkt. 8) i parą (pkt. 11).
Nie widzę problemu z czymś do domu (pkt. 3), inspiracja filmowa się znajdzie (pkt. 4).
Uczyć nowości się lubię (pkt. 6), mam pomysł na projekt jednomotkowy (pkt. 5) i zalegające włóczki (pkt. 9).
Na biżuterię i coś mini pomysły mam od dawna, tylko jakoś nie było po co (pkt. 15 i 10).
I z jednym w zasadzie mam problem - jakiego elementu garderoby ja jeszcze nie dziergałam?

A "następną razą" nie będzie o dzierganiu, za to będzie bardzo kolorowo :)
Czyli,podpowiem, nie będzie o mojej garderobie i mojej części domu :)

Dam radę w tym tygodniu? Zdjęcia już czekają na serwerze, więc kto wie, kto wie... ;)

niedziela, 11 stycznia 2015

Kompletnie. And: I ♥ MOHER!

Dawno temu...
... wprawdzie nie w odległej galaktyce, ale za to naprawdę dawno - ponad rok temu - pewna, khm khm, Młoda Mama wydziergała swojemu Synkowi komplet cieplny na zimę.
Komplet cieplny i sprytny, o taki.


Sprytność kompletu polega na tym, że nie ma on szaliczka ani chustki, słowem - czegoś co się wiąże i łatwo gubi. Ma śliniaczek.
Śliniaczki pamiętałam z dzieciństwa. Wszystkie bez wyjątku zrobiła nam Babcia Asia i wszystkie były z trzeszczącego akrylu - takie czasy. Witka ma większy potencjał grzewczy, bo jest z wełny 100%. Miłej i przytulnej. Na dodatek z fajnie pasiastej. Z Casmiry Missisipi firmy Alize (która w odróżnieniu od Batika przejścia kolorystyczne ma częste i krótkie).


Jest też wydziergany jednym z moich najukochańszych wzorów, czyli ryżem.


Ryż na dziecięcych wyrobach podoba mi się szczególnie, bo może być go sporo, a i tak nie jest za dużo - w końcu to wszystko jest dość mikre.


Tył śliniaczka jest krótszy niż przód, za to szerszy, dzięki czemu okrywa też barki. Dłuższy przód zapewnia ciepło "klacie" małego gzuba (chyba po rodzicach/tacie mam przewrażliwienie na tym punkcie...).


Po wydzierganiu ryżowej bazy nabrałam oczka wokół dekoltu i przerobiłam ściągaczem 1x1 kilkanaście centymetrów. Ale raczej bliżej 10 niż 20 :)


Do kompletu oczywiście jest czapka.


Nic specjalnego - najprostsza możliwa boba.


Robiona od góry beztrosko, czemu zawdzięcza śmieszny sterczący czubek - prawie jakby miała antenkę ;)


A robiona od góry, bo koniecznie chciałam by ściągacz był wykończony po włosku, a wtedy umiałam tylko zamykać oczka w ten sposób. Gdybym wiedziała jak proste jest włoskie nabieranie moje życie byłoby znacznie łatwiejsze ;)
Obecnie jest to moja najulubieńsza metoda zaczynania robótki.


I wszystko było pięknie i wspaniale - Witek komplet chętnie nosił, nie pogubił, całość wdzięcznie zgrywała się z granatowo-błękitną kurteczką...

Aż do pierwszej próby założenia czapy w tym roku...
To co nie gryzło Dziecia rok temu teraz wywołuje głośny protest!
Każda próba zbliżenia się z pasiastą czapą kończyła się głośnym wrzaskiem "fuj!" oznaczającym nieprzyjazny stosunek do drapaków. A trzeba Wam wiedzieć, że Wito wymawia "h" zamiast "f" ;)


Matka pomyślała: "Wezmę go sposobem. Wydziergam z reszty komplet dla siebie, jak zobaczy, że ja noszę, to i on zechce. A przecież i tak potrzebuję czegoś wełnianego. Mam prawie 2 motki (na komplet synka poszło może 1,2 z 3), styknie."

Jeah, right... 
x2
Nie chce nosić swojego...
Nie stykło...

Może dlatego, że sporo poszło na czapę?


Lekko bowiem zaszalałam z jej długością, co wywołuje radość męża - stara, a nosi się jak gimby ;)
I jeszcze w dodatku trzasnęłam sobie pompon!! ;)


Żeby czapka była trochę inna od pasiastej Witka - moja jest na lewą stronę.


Robiłam tym razem "od czoła", zaczynając po włosku. Później coś tam poujmowałam i wyszło jak widać.


Został mi prawie motek włóczki, zaczęłam dziergać taki golfo-otulacz. I oczywiście włóczka się skończyła...
Poszukiwania (nawet zlecone mężowi) zakończyły się fiaskiem: tego farbowania Alize Cashmiry Missisipi nie ma już nawet na stronie producenta.
Przez chwilę rozważałam sprucie kompletu Witka - skoro i tak nie nosi. Ale szkoda mi było, bo fajny jest i może jakiś inny dzieć kiedyś skorzysta.

Poszłam więc po rozum do głowy i... do MOHERU.

najpiękniejsze firmowe torebki ever!

I dokupiłam motek Cashmiry gładkiej w pasującym odcieniu. 
Jak tylko skończę dłubać to co na drutach mam teraz - mogę kończyć. Kamień z serca...

Może wtedy Witek da się przekonać? ;)


W następnym odcinku:
- kicające zające na szarej łące
- co było w drugiej MOHEROtorebce
- biały czy czarny?

I to wszystko być może już jutro! Stay tunned! ;)