piątek, 28 września 2012

Nie-chce-mi-się nic...

Jejuuuu, ależ mi się nie chce :/
Od połowy ubiegłego tygodnia niechciejstwo wywoływał katar, no masakra. Jak już se poszedł to czekała na mnie taka góra zaległości (nie nie, nie chodzi o jakieś tam banalne ogarnianie chaty czy cuś, nie; o MOJE zaległości chodzi), że sama myśl o odkopywaniu czegoś spod tej sterty mnie zniechęcała do działania...
Jak już się w końcu zabrałam i kupiłam dziś polar na jedną rzecz, to po przytachaniu go do domu odkryłam, że to jednak nie ten odcień czerwieni i że ten nie gra mi z moją bielą... Wierzcie, może tak być :/
No opad kończyn...
Tu drobna wtrętka - jak ktoś jest chętny na czerwony polar w ilości 3 mb (szerokość 160 cm) i jest z Poznania lub okolic to chętnie odsprzedam. Kolor bardzo ładny, tyle że nie mój. W tym jest jednak o kilka kropel maliny za mało. A jednak nie jest to też pomidor ;)

Ale! Idzie ku dobremu, gdyż wykonaliśmy dziś z mężem od dawna planowaną przeróbkę salonowego mebla - szczegóły wkrótce. I naprawdę tylko trochę nastrój psuje mi fakt, że to coś z polarem miało być do kompletu :/ No nic, namiar na polar właściwy już mam, wystarczy zrobić "klik", zrobić "pay" i poczekać kilka dni na kuriera ;) I zszyć, pociąć, spiąć. Ale to w przyszłym tygodniu...
Na razie mała zajawka - projekt salonowy będzie biało-czarno-odpowiednio_czerwony

 
A tymczasem odkopałam zdjęcia, które leżą i czekają czas jakiś. 
Ostatnio bowiem trafił mi się nie lada ŁUP! O taki


Siostra mej mamy, czyli ciocia M., na niedawnym spotkaniu babskim, gdy usłyszała, że szyję, zaproponowała bym do niej wpadła bo "ma trochę tkanin". Boże na niebiesiech! Trochę! Przytachałam wielką torbę, a musicie wiedzieć, że brałam tylko to co mi się naprawdę bardzo podobało, żadnych tam "może być", albo "nie mój kolor ale się przełamię". A wybierać było z czego, same materie lekko już "vintage", głównie z połowy lat '80 gdy kupowało się "bo było". I całkiem spore kawały, tak średnio po 3 metry bieżące, jest więc z czego ciachać.
Materiały kiedyś opatrywano metkami, sporo się ich w ciocinej kolekcji zachowało. Tu mamy np. "elanę koszulową" o wzorze "Damazy 90" i o cudownych właściwościach, włókno jest bowiem "przeciwbrudowe" :))


A wszystkie tkaniny popakowane były w worki i papiery, równie "vintage" :))


No i do mojej kolekcji dołączyło ostatnio kilka materii samodzielnie zakupionych ;) Mam więc z czego szyć :)


Jako że moce przerobowe mam jednak ograniczone Dzieciem, a i nie wszystkie tkaniny są na sezon chłodów odpowiednie, całość została popakowana w nowe woreczki (strunowe, rzecz jasna; chwalę siebie za zakup 100 sztuk ;) ) i posortowana. Na zaś, Na teraz, Na cito.


Kupka "Na zaś" została następnie spakowana w ulubione pudło i wyekspediowana do piwnicy (tu podziękowania dla męża, który do piwnicy zanosi i z piwnicy przynosi różne dobra kiedy tylko żona sobie tego zażyczy, chwała mu!).


Kupka "Na teraz" natomiast spowodowała wywleczenie Burd...


... a po ich przejrzeniu zapadły decyzje. Jak się wydawało - wiążące. 


To wszystko jednak działo się "przed katarem", a jak wiemy z przydługiego wstępu - katar spowodował upadek moralny i załamanie formy "rękodzielniczej". Dziś jednak tak mnie "sprawa polaru" wnerwiła, że postanowiłam nastrój sobie poprawić skrojeniem koszuli, co - niniejszym zaświadczam - uczyniłam.

Ponadto odnotowuję pojawienie się w okolicy chłodów. Póki co - przeplatanych ociepleniami (oby jak najdłużej!!), ale, zawsze, chłodów! Chłody mogą mieć i dobre strony (ich dostrzeganie nie powinno być jednak interpretowane jako akceptacja tego chłodnego stanu rzeczy), takie natomiast, że zachciewa się człowiekowi kalorii. Dobrych kalorii. Ściślej - smacznych kalorii.
W tym roku po raz pierwszy w życiu wykonałam racuchy. I z miejsca oszalałam na ich punkcie. Gdyby nie świadomość, że mają jednak dość ograniczony zasób wartości odżywczych - byłabym skłonna przy chłodach jeść je codziennie... To o tyle dziwne, że lata całe żyłam w przekonaniu, że racuchów nie znoszę.


Ponadto - rzecz jeszcze bardziej niesłychana - upiekłam cisto. Nie byle jakie - ciasto wg WŁASNEGO PRZEPISU, a może raczej należałoby powiedzieć - z głowy. Na oko, na czuja, spontanicznie. Ciasto bananowo-jogurtowe. Wyszły mi dwie keksówki i - dzięki wam kuchenni bogowie - było pycha :) Wilgotne, ciężkie, nie za słodkie. Jak mi się przypomni co też ja tam wrzuciłam - będzie powtórka ;)


A świeże ciasto, jak wiadomo, lubi być przykryte ale z dostępem powietrza. Idealnie się wówczas sprawdza ściereczka, zwłaszcza taka (wykonana jakiś czas temu na otwarciu Concordii) z napisem "ZROBIŁAM TO SAMA" - no jak znalazł! :)


W dziedzinie samorobienia rękodzielniczego, zdaje się, będę miała następcę. Potomek został bowiem ostatnio przyłapany na... rozliczaniu oczek Brum brummma ;)

czwartek, 20 września 2012

Aaaaaa czapkę DROGO sprzedam! :)

Wiecie, że nie znoszę dziergać na zamówienie? Wiecie!
A tym razem nie dość, że będę, to jeszcze sama to zaproponowałam! Jak to? A tak to!


Z historią Ziemka możecie zapoznać się tu. A tu profil Ziemkowych Przyjaciół na facebooku. Jest tam też mnóstwo innych fajnych aukcji - osobiście zamierzam zostać golfistką ;)
Jeśli moja czapa Wam nie w smak - możecie skusić się na coś innego. Ale uwaga - "usługi" dostępne są na terenie Poznania. A poza tym - lajkujcie, udostępniajcie.

Poza aukcjami które trwają do 22 września do północy jest jeszcze jedna fajowa akcja - zbieramy zakrętki. 
Jakie? Różne różniste. Ważne by były z grubszego niż butelkowy plastiku i były pozbawione miękkiej pianki (kremy, kosmetyki) czy papieru (kawa), które są pod spodem.


Jeśli jesteście z Poznania sprawa jest prosta - wrzucacie nakrętki do specjalnych pojemników, choćby w Starym Browarze. Jeśli nie, a chcecie się przyłączyć - piszcie na mail, coś wymyślimy :)

poniedziałek, 17 września 2012

Sfoć się!

... czyli kilka rad jak zrobić sobie zdjęcia. A raczej - jak JA to robię. Bo każdy może mieć metody inne i wcale nie znaczy to, że moje są lepsze :)
Mój domowy fotograf ostatnio zgodził się bym sesję machnęła sama (tak tak, musiałam go prosić ;) ) i przy okazji powstały zdjęcia do tego mini przewodnika.

No to lecimy!

1. Zrób się! To bardzo ważne. Po pierwsze - to jak wyglądamy ma wpływ na to jak się czujemy, to z kolei na to, jak wychodzimy na zdjęciach. Po drugie - o ile tylko mogę do zdjęć robię sobie specjalny makijaż. 
Na czym polega jego "specjalność"? Makijaż taki z pewnością jest mocniejszy niż codzienny, szczególną uwagę zwracam na korektę cieni/przebarwień i zmatowienie skóry (tak, można sobie zrobić "tapetę"), podkreślenie oczu (ale raczej jasny/beżowy cień + delikatna kreska niż obrysowanie ich kredką wokół; koniecznie mocne wytuszowanie rzęs!), zaakcentowanie policzków (żeby twarz nie była płaska), podkreślenie brwi (u mnie bez tego niemal giną) i ust (intensywniejszy kolor ożywi twarz i zdjęcie, o ile nie mamy ich sprawdzonych - należy unikać pomadek ciemnych, a dla większości typów urody najbezpieczniejsze są pomadki dość jasne). 
A następnie zrób sobie zdjęcie "kontrolne" - najlepiej z głupią miną, ot tak, dla poprawy nastroju i rozkręcenia się przed sesją ;)


Na tym etapie wybieram też strój - to co założę prócz "rzeczy właściwej". Czasem warto postawić na kontrast (czerwony top do Marynarza), czasem tło wybieram bardziej neutralne (TOTO). Zastanawiam się też nad tym gdzie i jakie zdjęcia chcę zrobić, czy sesja ma mieć jakiś szczególny charakter czy też robię zdjęcia-zwyklaki pod ścianą.

2. Zrób miejsce! Zakładamy, że sesję robimy sobie w domu (bo na ogół jest to konieczność) - i dobrze! Przynajmniej możemy czuć się swobodnie. 
Wystarczy znaleźć takie miejsce, gdzie będzie dla nas jak najmniej konkurencji. Szukamy więc możliwie dużej jasnej ściany, która będzie stanowiła tło. Jeśli się da - usuwamy z planu meble (nim pojawił się narożnik odsuwałam spod ściany kanapę; teraz to już niemożliwe, więc narożnik został potraktowany jako część planu). Oczyszczamy przestrzeń.

przed

po
 
Warto zadbać też o tzw. "odejście", czyli o odpowiednią przestrzeń między nami a aparatem. Chodzi nie tylko o to, by nas "objęło", zdjęcia "z powietrzem" po prostu wyglądają lepiej. A zawsze możemy nadmiar przestrzeni wokół przyciąć.
Aparat musimy na czymś postawić. Tym razem pomógł mi prosty statyw - znalazłam taki staroć u dziadka! :) - coś podobnego (a nowego) można kupić w necie już za 20 zł)


Ale nie musimy go wcale mieć. Równie dobrze sprawdzi się stół, półka, lodówka - cokolwiek co będzie się znajdowało w pobliżu i na odpowiedniej wysokości. Ja dotąd robiłam zdjęcia z regału.
Za każdym razem robimy zdjęcia kontrolne - to pomaga nam ustalić nie tylko czy w plan wchodzą nam rzeczy niepożądane (jak półka na zdjęciu poniżej, pomogło przesunięcie aparatu na sam jej brzeg), ale też zobaczyć czy się mieścimy i czy ustawienie nie wymusza na nas jakiegoś dziwnego wygięcia. No i można potrenować miny ;)

tu trening min konieczny!
pokazanie tego zdjęcia zakrawa na heroizm
wyglądam okropnie i ta pomięta bluzka!! ;)

plan prawie ok (zostało odsunięcie kanapy)
ale bluzka nadal pomięta ;)

Kiedy mamy już wszystko sprawdzone nie przesuwamy więcej aparatu i zapamiętujemy sobie gdzie stawać ;) I oczywiście robimy foto kontrolne


3. Zrób światło! Oczywiście najlepiej byłoby korzystać ze światła dziennego, ale nie zawsze jest to możliwe (w realiach naszego klimatu - bardzo rzadko ;) ). Tym razem zdjęcia robiłam późnym wieczorem - częściowo dlatego, że nie mogłam się doczekać by Marynarza pokazać, a częściowo dlatego, żeby pokazać, że nawet z takich zdjęć wieczornych da się coś wyciągnąć.
Zasada ogólna jest prosta - im więcej światła tym lepiej. Każdy luks się liczy! Poza tym - światło się rozproszy, nie będziemy rzucać jednego wielkiego cienia. Do zdjęć zapaliłam więc nie tylko wszystkie światła górne, ale też na stojącej obok "planu" szafce ustawiłam skierowaną na siebie lampkę biurkową. Jak widać nie trzeba specjalistycznego sprzętu. 
Jeśli pomieszczenie jest ciemne, albo koło nas stoi jakiś ciemny przedmiot (np. wielka ciemna szafa) warto zarzucić na niego jasne prześcieradło, nawet jeśli nie łapie się on w kadr. Wierzcie mi - będzie różnica, bo jasna tkanina będzie odbijała światło.

Na tym etapie bawimy się też ustawieniami aparatu. Przyznaję się, że 90% swoich zdjęć robię w opcji "auto". Ba! Mój obecny aparat sam przestawia się na makro gdy uzna, że to dla mnie lepsze, a ja mu wierzę. Ale w warunkach trudnych przełączam się na manual, co nie znaczy wcale, że się jakoś szczególnie zagłębiam w instrukcję :) Tym razem po prostu przestawiłam się na światło sztuczne, minimalnie zmieniłam przesłonę i czas. Wszystko metodą prób i błędów - wybrałam to, co mi lepiej wyglądało w okienku :)
Ustawiamy aparat na samowyzwalacz. 10 sekund wystarczy (chyba, że mamy daleki dystans do przebycia :) )

4. Zrób dużo zdjęć! Im więcej tym lepiej. Nawet jeśli chcemy wykorzystać tylko kilka - zawsze warto mieć zapas.
Powdzięcz się - uśmiechaj się do aparatu, wypróbuj różne miny, pozy. Początkowo możesz czuć się głupio, ale nie szkodzi. A może odkryjesz pozę idealną?
Co jakiś czas przeglądamy efekty. Może dotąd nie został pokazany jakiś ważny detal, wszystkie zdjęcia przedstawiają ten sam bok, albo okaże się, że - delikatnie mówiąc - ta mina to "nie był najlepszy pomysł"? Lepiej dopstrykać co trzeba nim jeszcze mamy "plan" rozstawiony.


5. Zrób korektę! To, niestety, konieczne. Ale wcale nie tak trudne jak się wydaje.
Jest mnóstwo fajnych, darmowych programów, które nie tylko pozwalają zdjęcie przyciąć (żeby wywalić tę kanapę, której się nie dało już dalej przesunąć), ale też rozjaśnić, podkręcić kontrast czy zamalować np. niepożądany cień.

przed

po

Na powyższym zdjęciu korekta jest minimalna: kontrast, światło, zamazany cień. Różnica nie jest "ogromna", ale zdjęcie wygląda lepiej.

Darmową korektę umożliwiają m.in. Picasa i GIMP, a ciekawą szkółkę dla photoshopa prowadziła na forum craftladies Sasilla - nawet jeśli PS jest poza Waszym zasięgiem to można ją przejrzeć, bo programy są podobne. Warto też poeksperymentować samemu, bo każdy ma ciut inne oczekiwania (np. wiem, że moje zdjęcia dla niektórych mogą być "przepalone", a ja lubię takie skontrastowane).

I to by było na tyle :)
Mam nadzieję, że nie czujecie się rozczarowane, że nie był to taki typowy tutorial i że moje wskazówki choć trochę się Wam przydadzą.

A już jutro - post szyciowy. Mam nadzieję...

piątek, 14 września 2012

Och! Mój słodki Marynarzu...

Oj dłuuuugo to trwało, ale jest. Powstał mój wymarzony słodko-marynarski żakiet. Mój Mały Słodki Marynarz z rzeki Mississippi...



Model: nr 9 (blezer) Sabrina 1/2012 (w gazecie wyglądał o tak)
Włóczka: Katia Mississippi-3, 100g granatowej i 150g białej
Druty: KP 3,0mm i szydełko 2,0 oraz 2,5


Ponieważ - nawet nie licząc skandalicznie długiego czasu na "myślenie koncepcyjne", planowanie, wybór modelu i zbieranie się w sobie - dziergałam ten mały sweterek niemal dwa i pół miesiąca* mogłabym powiedzieć, że to projekt bardzo "wymęczony". Tymczasem jest on raczej "wykończony". I to, o dziwo!, dokładnie tak jak chciałam, co do guziczka...
* no dobra, należałoby tu uwzględnić, jako okoliczność łagodzącą, wydzierganie w międzyczasie TOTO i Nudnego Sweterka oraz uszycie kostiumu. Ale i tak skandal.


Tak naprawdę samo dzierganie nie trwało bowiem wcale długo. "Body", robione w jednym kawałku, machnęłam w tydzień. Tyleż samo zajęło mi wydzierganie rękawów. Jednak wszelkie wykończenia... No trwało to, bo sama dokładałam sobie pracy.


Zaczęło się od podwijającego się dołu. Wiadomo - prawe. Machnęłam więc wewnętrzną granatową listwę-podłożenie (widać ją trochę na niektórych zdjęciach). Później zaczęłam kombinować, że skoro sweterek ma wykładane poły i widać i prawą i lewą stronę, a w dodatku trzeba ukryć nitki (kto robi pasiaki, ten wie o czym piszę), to wykończenie musi być odpowiednio dwustronne. Każdy brzeg jest zatem wykończony niejako potrójnie: łańcuszkiem, oczkami ścisłymi i oczkami rakowymi.


Później kombinowałam ze stójką. Nijak nie mogłam zrozumieć opisu z gazety, a na fotce nic nie było widać przez to, że modelka ma długie włosy :)
Zrobiłam na czuja. Wyszło ok, ale okazało się, że włóczka, nawet po blokowaniu, nie chce się trwale wywinąć. Klapy i stójka są więc przymocowane: niewidocznym szwem i guziczkami.


Jeszcze później były mankiety. Kiedy skończyłam operacje stójkowo-podłożeniowe, wiedziałam, że może być mało granatowej włóczki. A za nic nie chciałam kupować kolejnego motka. Postanowiłam więc najpierw zrobić niezbędne wykończenia przodów, by mi na nie nie zabrakło. A rękawy kombinować.
Pozostałą granatową włóczkę podzieliłam równo na pół (użyłam nawet wagi :) ) i gdy kłębuszki stały się na tyle małe, że pozostała ilość mogła starczyć tylko na wykończenia leciałam już samą bielą.
Za to dorzuciłam mankietom markowane "zapięcia" :)


Na koniec zostało pokonanie niemocy pasmanteryjnej. Bo skoro udało się kupić idealne guziki to przecież nie mogło się udać zdobycie dużej, metalowej i BIAŁEJ zatrzaski, nie? :) Są więc dwie małe platikowe i przeźroczyste :)

Sweterek robiłam jak w opisie (no, nie licząc tego, że przody i tył razem), ale mniejszymi drutami i z zupełnie innej włóczki, wyszedł więc znacznie krótszy, bardziej dopasowany i w ogóle - taki sam a inny :) 
W zasadzie do samego końca, do momentu wszycia rękawów (robiłam je odwrotnie niż w opisie, od góry, ale dodawałam wg gazetowych wyliczeń dla odejmowania, jeśli wiecie co mam na myśli) nie miałam pewności, czy nie będzie za mały. Nie jest, jest taki jak lubię.


I bardzo jest wygodny. I sportowo-elegancki. I, jak zwykle, bardzo jestem zadowolona :)


To na koniec kilka zbliżeń na detale. Wywinięcie klap...


... ramiona zszyte graftingiem...


... i "zapięcia" na mankietach.


A tyle mi włóczki zostało. Granatowa centymetrowa kuleczka i trzycentymetrowa biała i trochę ścinków.


A na koniec kilka ogłoszeń :)
1. Bardzo przepraszam, że nie odpowiadam jakoś tak bardziej... bardziej na Wasze komentarze. Wszystkie czytam i każdy bardzo mnie cieszy. Ale czytam głównie via telefon, a pisanie na nim to masakra... Kompa odpalam ostatnio sporadycznie i stąd te straszne opóźnienia. Ale postaram się poprawić :)
2. W związku z punktem pierwszym (tzn. z nieodpalaniem kompa, konkretnie) czasem też umykają mi maile. Jeśli ktoś coś pisał do mnie i skandalicznie długo nie dostał odpowiedzi - przepraszam! I proszę o sięprzypominanie :)
3. W ramach przeprosin, przy okazji wykańczania i fotografowania Marynarza, cyknęłam zdjęcia do dwóch mini kursów: zszywania i fotografowania siebie. Pojawią się niebawem, choć pewnie po weekendzie.

Dziękuję pięknie za uwagę i wyrozumiałość :D


A teraz oddalę się by paść w objęcia Morfeusza. I by przed zaśnięciem przemyśleć co teraz wziąć na druty. A może coś uszyć? A może coś do domu wykombinować?
Pomysłów mam tyle, że zaczęłam je nawet notować! Jest więc nadzieja, że - prędzej czy później - zrealizuję wszystkie :)

środa, 5 września 2012

O domowej rewolucji

Zanim jednak o rewolucji - próbkowe wyniki :)

Próbki przedstawiały się - dla przypomnienia - tak.


Szalenie mi miło, że aż 4 osoby zechciały się pobawić w odgadywanie. Tym milej, że wszystkie wykazały się szaloną znajomością moich udziergów :) Ba! nazwy pamiętały lepiej niż ja. Całość, tj. i odpowiedzi i odpowiadające, ujęłam sobie w tabelkę, a co!


Małe wyjaśnienie dotyczące żółtej Medusy. Próbka, którą widać na zdjęciu to próbka zrobiona do - nieukończonej - Lu Lu. Ponieważ jednak ogłaszając konkurs podałam, że próbek do projektów skończonych jest 6, a do Ćwira nowej próbki nie było - uznawałam obie odpowiedzi jako poprawne (ale dla Tofki szczególne brawa za czujność) :)
A skoro poziom był tak wyrównany trzeba bylo zdać się na los. I tak oto wygrywa numerek 2!


A osobą, która jako druga nadesłała odpowiedzi jest Agata. Adresu podsyłać nie musisz ;) Wszystkim dziewczynom dziękuję za zabawę :)

No to przechodzimy do rewolucji. Pamiętacie może moją walkę o wygląd wypoczynku?  Po pierwszej bitwie myślałam, że wygraną wojnę mam w kieszeni. W końcu: wykrój bazowy opracowany, materiał na resztę jest, koncepcja jest. Nic tylko szyć. Ale jakoś "przed Witkiem" się nie udało. A "po Witku" najpierw nie było czasu, a później... Okazało się, że projekt ma wady. 
Raz, że pokrycie zaczęło rozchodzić się na szwach. Była to częściowo wina zbyt słabych nici, ale też tego, że cały pokrowiec pracował podczas siadania i narażony był na ciągłe mocne naciąganie. Było więc ryzyko, że poprawione szwy znów będą pękały.
A później okryłam to!


Materiał, z którego uszyłam pokrowiec zzieleniał!! I to przedziwnie, bo nie od światła. Tam gdzie był wystawiony na promienie słoneczne, pozostał bez zmian. Za to cały dół, tył, boki skryte w cieniu - zazieleniły się jak szczypior na wiosnę. A to nie był efekt, o który mi chodziło.
Pranie i nasłonecznianie nie zadziałały. Zostałam więc z popękanym i zielonym nieużytecznym pokrowcem, który kosztował mnie kupę roboty i brzydkim wypoczynkiem, który blokował mnie w jakichkolwiek innych działaniach w dużym pokoju...


Czasem trzeba powiedzieć pas. I pójść na zakupy do szwedzkiego sklepu. Tak oto w ubiegłym tygodniu w naszym domu pojawiła się ONA - Wielka Narożna Sofa


Dzięki temu, że (po to by umożliwić dostęp do półek) jest trochę odsunięta od regału stworzył się nawet tymczasowy schowek na warsztat krawiecki :)  Przy okazji widać moje inne zakupowe szaleństwo - pokrowiec na maszynę z Tchibo


A jak już wpadłam w szał organizowania przestrzeni to, niczym Anthea Turner, postawiłam na koszyczki. A raczej postawiłam koszyczek, wskazując tym samym ich miejsce tak zwanemu "przedłużaczowi serwisowemu" (czyli takiemu zamontowanemu na stałe, bo gniazda, złośliwie, wypadają nam za meblami...) oraz ładowarkom


I teraz jest cool. Wreszcie odzyskałam wewnętrzny/wnętrzarski spokój. Chociaż nie, wręcz przeciwnie!! Zakipiał we mnie niepokój twórczy - mam już trzy zaplanowane projekty związane z nowym wnętrzem ;)

Innym domownikom też się podoba - Kitty approves!


A i my w Witkiem też lubimy się wspólnie powylegiwać ;)


Nowe miejsce całkiem nieźle nadaje się też do wieczornego dziergania.


Na zakończenie donoszę, że za sprawą Brahdelt oraz Tofki wpadłam w szał przetwarzania. Na razie, z braku innych składników (zakupy większe planowane na jutro), wyprodukowałam sos pomidorowy z rozmarynem, oliwą i octem balsamicznym. Bardzo esencjonalny - z dwóch kilogramów pomidorów mam dwa takie słoiczki ;)