wtorek, 26 stycznia 2016

Małe rzeczy

Małe rzeczy cieszą. A jeszcze bardziej - małe wytwory własnych rąk.

Dlatego też - zamiast w kółko się zamartwiać, że nie mam na nic czasu (bo praca, bo dom, bo dziecko - kolejność bynajmniej nie podług priorytetu w życiu ;) ), staram się w tym roku - z różnym zresztą skutkiem - po prostu działać. Na skalę większą, mniejszą i mikro.
Czasem coś uszyć, czasem wydziergać, czasem bardziej ambitnie pokucharzyć. Chwycić za kredki i pokolorować, wymalować/wykleić/wyrysować coś z Witkiem.
Nie wpadać w apatię - bo to jest może najprostsze (zwłaszcza zimą), ale nie daje zbytniej radochy ;)

No i nie przejmować się zbytnio tym, że czasem nie wychodzi. Cóż, jesteśmy (ja na bank!) z natury rzeczy niedoskonali, więc nie może być idealnie. Grunt to się starać. I robić choćby małe rzeczy. Codziennie.


Dlatego - poza bardziej ambitną próbą wcielania w życie podpatrzonego tu projektu WCURNT - mam swój mini projekcik WCSKD-APSP (Weź Coś Stwórz Każdego Dnia - Albo Przynajmniej Się Postaraj - skrót skrótu to WCSKD) ;)


W ramach WCSKD oprawiłam na przykład własną kolekcję żuków ;)


Pudełeczka kupiłam daaawno temu w empiku - nie mogłam się oprzeć tym maluchom i zrobiłam zakupy półhurtowe. Kiedyś już coś w nie pakowałam, zostały mi trzy - bez wyraźnego planu co w nie wetknąć.
Aż mnie olśniło - ŻUKI! ;)


Poszukiwania w necie dały rezultat w postaci pięknej ryciny z trzema żuczkami w różnych wielkościach - jak nasza domowa trójka, jak na zamówienie.


Wydrukowałam, wycięłam. Ramki - dość niedbale pobieliłam (co i tak zajęło mi dwa wieczory, bo strasznie słabo schły, a nie mogłam malować wszystkich powierzchni od razu) i... odłożyłam na prawie dwa tygodnie, bo nie miałam jak zawiesić ;)


Aż poszłam po rozum do głowy i na skróty zarazem i przykleiłam skrzyneczki piankową taśmą dwustronną ;)


Żuki w gablotkach podobają mi się niezmiernie - tak otwarte jak i zamknięte.



A tak prezentują się "w kontekście" - czyli w swoim kąciku ramkowym.


Wokół biało-czarno-czerwona IKEOWA nuda ;)



Cóż, kiedy wszystkie żuki tak mają, że lubią ład, porządek, równe kubiki i identyczne przegródki ;)
I tylko jedno nas różni - Witas twierdzi, że "tata jest zielony, Witek niebieski, a ty czerwona - bo jesteś najmniejsza". No nie tak to planowałam, ale czy ja mogę dyskutować z niebieskim żukiem? ;)



A już po tym jak żuki zawisły trafiłam na to zdjęcie - przyznacie, że fajne? :)

źródło - Kulturą w płot

No to pa, żuczki!
Życzę Wam mało apatii i dużo tworzenia! Niech moc WCSKD będzie w Wami! ;)

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Miód

Generalnie "pracowe wigilie" bywają trudne. No, nie powiem wprost, że TO ZŁO - choć tak naprawdę to tak najpierw pomyślałam, ale do super przeżyć ich dotąd nie zaliczałam.

Bo, na przykład, jestem taka dziwna, że Wigilię to ja lubię mieć raz. Z bliskimi. I nie lubię jak mi coś na kilka dni przed rozbija budowanie klimatu pierogami i barszczem i łososiem (lub karpiem, nie daj buk!).
Bo naje się człowiek jak dziki i mu się później nic nie chce, a przedświąteczny wir szaleje wokół...
Bo PREZENTY trzeba zrobić.

Bo w firmie mej jest losowanie. I można wylosować różnie - na przykład kogoś, kogo się mało zna i komu zupełnie nie wiadomo co kupić. I niby anonimowo, ale później człowiek patrzy i myśli - dramat, czy tylko lekki zawód... ;)

W tym roku ten ostatni problem mnie szczęśliwie ominął. Bo wylosowałam Agę.


Akurat kilka dni wcześniej Aga - w zupełnie niezwiązanej ze świętami rozmowie - powiedziała mi co jej się podoba, więc dostała ten mały srebrny drobiazg.

Ale jak to - tak bez wysiłku, bez hend-mejdów, nic od siebie. No nieeee...


I wtedy w Tigerze w ręce mi trafił miód w sznurku. Niezbyt wprawdzie szlachetnym (bo to 100% akryl, szejm on miiiii), ale Aga nie lubi podgryzań wszelkich, a to włókno jest przemiłe w dotyku (naprawdę się nabrałam początkowo, że to wełna!).


Więc, błagając w duchu włóczkowe bóstwa o wybaczenie, wydziergałam czapkę ze sztucznizny. I zostało mi pół motka. Z pomysłem na uzupełnienie kompletu pobiegłam po kolejny (kto kupuje jeden motek, no kto?!) i odbiłam się od pustej Tigerowej półki.


I Aga dostała w prezencie samą czapę. Obdarowała mnie - jak to ona - najpiękniejszym uśmiechem świata i już wiedziałam, że ani dramat, ani nawet lekka wtopa. Że jest dobrze, się podoba i trzeba zintensyfikować działania żeby prezent doposażyć w szyjogrzej.
Tu w sukurs przyszedł fejsbuń, strona Tigera i dobrzy ludzie, którzy tam bywają. I motek przyleciał do mnie pocztą i zamienił się w komin :)


A ja dostałam kolejnego buziaka!



A najśmieszniejsze i najmilsze w tej historii jest to, że Aga wylosowała mnie! I sprezentowała mi kolorowankę (uwielbiam, a teraz mamy wspólną z Witasem i kolorujemy sobie razem) i świetną Springerową książkę, o której marzyłam.


Świetnie się (jak zwykle Springera) czyta, ale uprzedzam - nie jest to lektura optymistyczna...

Dlatego na koniec zostawiam Was z uśmiechem Agi - jest znacznie bardziej pozytywny! :)


PS. A jak będzie światło dobre, to będzie sesja. Bo wciąż SIĘ SZYJE wynik na 2016 to już 3! ;)

wtorek, 12 stycznia 2016

Z nowym rokiem - overlockiem!

Jużem myślała, że mój over rzekł GAME OVER i wyzionął ducha, gdy dnia pewnego jesiennego po prostu zacząć przepuszczać ściegi. Ale jak! Robił to tak skutecznie, jak ja przepuszczam okazje by zobaczyć w kinie coś fajnego (Czyli całkiem. Jak tylko do mnie dotrze, że jakiś film bym chciała zaliczyć, to się okazuje, że go już nie grają; od dwóch miesięcy...).
Nic, tylko siąść i płakać.
Albo - oddać na gwarancję, bo ta - jak się okazuje - upływa dopiero w maju tego roku :)

Cóż, gdy tymczasem mąż, jak nigdy (pozdrawiam Pana Męża Idealnie Zorganizowanego!) tym razem zgubił* paragon!
(* Rzeczą więcej niż pewną jest, że ten paragon gdzieś JEST. Schowany. Bo przecież over był niespodziewajką. Więc paragon pewnie się znajdzie, jak tylko upłynie okres gwarancji. Gwarantuję.)

Na szczęście (moje, overa i Męża) się okazało, że całe 2 osiedla i 1,5 kilometra od nas jest Najlepszy W Świecie Serwis Maszyn.
Pan wziął, obejrzał, pomarudził (że over "marketowy"), wyregulował i powiedział: lepiej nie będzie.

Nieco onieśmielona, ze dwa tygodnie wstrzymywałam się z testami. W przerwie świątecznej (która - o losie! - wcale nie oznacza więcej czasu na szycie, każda mama przedszkolaka nagle zostającego na 10 dni w domu to potwierdzi!) udało mi się uszyć dres w minionki i spodnie z kotwicami. Wszystko zagości tu pewnie w swoim czasie, jak tylko Witas przez chwilę nie będzie miał ulubionych ciuchów na sobie ;) 
Grunt, że testy wypadły pomyślnie - teraz chodzi jak marzenie. I nie ma dla niego tkanin trudnych, co przetestowałam z kolei w sam Nowy Rok, szyjąc bluzkę z bluziska kupionego w SH ;)

Oczarowana i nakręcona na szycie poczyniłam szalone zakupy tkaninowe, po czym przejrzałam i uporządkowałam zapasy i... zaczęłam od ich wykorzystywania ;) Kobieca logika ;)


W ostatnie dwa wieczory z tych zapasów powstała sukienka.
No, może bardziej tunika - kroiłam ją z 80 centymetrów! - ale taka nadająca się do samodzielnych występów ;)


W Bławatkach mają takie kosze, z wielce zachęcającą nazwą "resztki" - uwielbiam wprost w nich buszować, zawsze wyszukam tam coś dla siebie. Ten kawałek upolowałam jesienią i od razu, wbrew wymiarom, zobaczyłam w nim sukienkę.


Na szczęście i moje wymiary są dość mikre, więc - po znalezieniu wystarczająco prostego fasonu i małych dodatkach w innym kolorze - udało się tę sukienkę wykroić.


Model to nieco skrócona i pozbawiona plisowanej wstawki sukienka 121A z Burdy 8/2015

źródło

Dodatkową modyfikacją (dostosowującą do figury) było skrócenie o 3 cm odcinka od ramion do pachy. Skroiłam rozmiar 36, ale z małym (tylko 0,4 cm) zapasem na szwy (over "zżera" mi ok 7-8 mm).
 
Kiecka jest wręcz do bólu prosta. Jedyną ozdobą są pliski przy dekolcie, mankietach i na dole.


Cały "efekt" robi tkanina (w zasadzie dzianina) - w przepięknym, głębokim odcieniu zieleni, matowa, ale nie "tępa".
Bardzo szykowna.
I kosztowała mnie całe 12,30 zł ;)


Na dodatek pięknie pasuje do niej jeden z moich ulubionych wisiorów ;)


Najbardziej czasochłonne w sukience były pliski - reszta to raptem kilka szwów.
Pierwszym wyzwaniem było ich spasowanie (przy dzianinach lubią się takie miejsce rozjeżdżać, nawet gdy jest fastryga). Wyszło ok, oceniam się na 4,5.


A później... 3 godziny zajęło mi ich ręczna podkładanie - ale jest lepiej niż dobrze, warto było!


Mankiety.


Podłożenie dołu.


Podłożenie dekoltu.


Mam więc już dwa uszyte w nowym roku ciuchy, a jest dopiero 11 stycznia!
A patrząc na czekającą na mnie stertę super inspirujących dzianin i tkanin pozostaje mi się tylko uśmiechnąć ;)


I do Was też się noworocznie uśmiecham!