wtorek, 28 lutego 2012

Kobiety na warsztaty!

Mam dziś dla Was nie lada gratkę - do wygrania, w zasadzie za nic ;)  - jedno miejsce na rewelacyjnych i wyjątkowych warsztatach, zupełnie za free!
Co? Gdzie? Kiedy? Jak?
Czytajcie do końca, a wszystko stanie się jasne.


Co?
Marzec to szczególny miesiąc dla kobiet - w końcu mamy wtedy swoje święto (no ok, mamy je przez cały rok, ale w marcu bardziej!). I właśnie dlatego warto wtedy poświęcić sobie trochę więcej czasu - przyjrzeć się sobie, spojrzeć na swoje ciało, umysł i duszę z różnych kobiecych perspektyw.
Tylko kiedy znaleźć na to czas? Tak, wiem, bywa trudno. Ale warto się "zmobilizować" i choć jeden dzień poświęcić tylko sobie, a co!

Poznańska Concordia Design przygotowała specjalnie dla nas, kobiet, dzień bardzo intensywny i ciekawy: warsztaty, kiermasz autorskich kolekcji znanych projektantów (20 wystawców), Pecha Kucha z udziałem inspirujących kobiet.

Na chętne poznanianki (ale nie tylko) czekają następujące warsztaty:
- Stop okropnym fotografiom w albumie rodzinnym! - warsztaty foto
- Kiedy liczy się czas i efekt. Makijaż w 10 minut! - makijaż dla każdej z nas
- Musi się spotkać dusza i ciało, żeby kobiecie dobrze się spało - jak zadbać o swój dobry sen
- Kobiece reguły gry w męskim świecie (nie tylko biznesu) - biznes męski i/czy kobiecy?
- Ciało – umysł – równowaga - jak dbać o swoje ciało w zgodzie ze swoją duszą
- Garderoba zapachów. Warsztaty kreowania wizerunku poprzez zapach - chyba wszystko jasne? ;)
- Nie mam się w co ubrać!!! - warsztaty stylu
(szczegóły znajdziecie na stronie) 

Gdzie?
 W Concordii na Zwierzynieckiej 3 - warto się wybrać choćby na sam kiermasz, odnowiona Stara Drukarnia to bardzo inspirujące miejsce i trzeba je zobaczyć!

Kiedy?
10 marca, od 10:00 (warsztaty od 12:00, Pecha Kucha od 18:00)

UWAGA!
Na wszystkie warsztaty możecie się zapisać na stronie Concordii, a na Kropkach... do wygrania jedno miejsce na warsztatach "Musi się spotkać dusza i ciało, żeby kobiecie dobrze się spało"!!

Jak? 
Zasady są banalnie proste:
1. Konkurs skierowany jest wyłącznie do osób posiadających bloga
2. Na swoim blogu trzeba umieścić osobną notkę dotyczącą warsztatów, w notce powinny się znaleźć
   
a) obrazek będący linkiem do strony warsztatów, do skopiowania i wklejenia:

    
b) skopiowany i wklejony pod obrazkiem-linkiem następujący tekst:

W marcu liczymy się właśnie MY! Znajdź czas dla siebie, przyjrzyj się swojej codzienności, czy jest coś, co chciałabyś zmienić, nauczyć się, o czym można podyskutować? Concordia Design zaprasza 10 marca na cykl Concordia Women, który odbędzie się w ramach Dnia Kobiet.
W "programie": warsztaty, kiermasz autorskich kolekcji znanych projektantów (20 wystawców), Pecha Kucha z udziałem inspirujących kobiet.

c) informacja (wraz z linkiem do tej notki) o konkursie

3. Należy wpisać komentarz pod tym postem wraz z linkiem do swojego bloga/notki (jeśli nick do niego nie przenosi) i adresem e-mail (jeśli nie ma go w Waszym profilu).

Czas na zgłoszenia do północy 8 marca!
Losowanie odbędzie się 9 marca z rana, jeśli wygrana nie odpowie na mój mail do godz. 18:00 - wylosuję następną osobę (żeby się miejsce nie zmarnowało, a czasu mało...)

Istotna informacja: wygrywająca będzie musiała mi podać (via e-mail) swoje dane: imię i nazwisko i zgodzić się na przekazanie ich wraz z adresem mailowym organizatorom.

To co? 3-2-1 START! Kobiety na warsztaty! :)

poniedziałek, 27 lutego 2012

Chleb

Znów będzie jedzeniowo - bo na drutach nuda, ciągnie się szydełkowe Na fali, ciągnie się estońska pasianka...

Pamiętacie może cegłę? Po tamtych doświadczeniach na dość długo zniechęciłam się do piekarnictwa... Co nie znaczy, że mnie nie korciło. Zwłaszcza, że od czasu do czasu, a to u Brahdelt, a to u Agaty, a to jeszcze gdzieś indziej, pojawiały się chleby i bułki...

A później zaczęła do mnie regularnie zaglądać Tofka. I - oczywiście - nieświadoma zagrożenia, kliknęłam na odnośnik do jej bloga Para w kuchni... To był koniec, a w zasadzie początek :)

Tak się przy okazji złożyło, że od kiedy jestem w ciąży znacznie baczniej przyglądam się temu co jem. Nie, nie mam fioła na punkcie "diety optymalnej", nie unikam wszystkich niezdrowości, nie odmawiam sobie przede wszystkim tego, na co mam ochotę - w końcu zaspokojenie potrzeb kulinarnych = szczęście = dobre samopoczucie = zdrowie :)
A rzeczą, na którą wyjątkowo często mam (nie tylko ja w tym domu zresztą, ale egocentryzm i tytuł bloga każą mi koncentrować się na własnej kulistej postaci) ochotę na dobry chleb.
Łatwo powiedzieć, trudniej zdobyć ;)
Jak już nam się udało znaleźć w okolicy chleby bez polepszaczy, to się nam zachciało razowych. Jak znaleźliśmy razowe (jeśli akurat wszystkie nie wyszły były) to powalała nas ich cena...

"Trzeba sobie piec" - stwierdziliśmy zgodnie. Trzeba mieć z czego - nadeszła refleksja :) Okazało się, że z tą mąką, to też nie takie bardzo proste. W końcu znalazłam, żytnią razową i... BIO. Znów powalająca cena, ale czego się nie robi jak się ma smaka na dobry chleb self made :) A jak już ją dotachaliśmy do domu, to się okazało, że w najbliższym sklepie jest żytnia razowa zwykła za 1/3 tamtej ceny :)

No dobra, były produkty, czas się brać do roboty. 
Poczytałam, okazało się, że tak "na jutro" to tego chleba nie będzie, bo trzeba jakiś zakwas zrobić. A robi się go 4 dni! Pomyślałam "o matko" i zaczęłam szukać słoika. I znów lipa, bo słoików, zwłaszcza dużych, u nas nie uświadczysz :)
Po 2 tygodniach mnie olśniło i do roli Naczynia Na Zakwas (NNZ) awansował pojemnik sprezentowany na ubiegłoroczną pracową wigilię przez tajemniczego darczyńcę (takie losowanki-wymienianki mamy zawsze) - niniejszym pięknie dziękuję :)

Zakwas robiło się bardzo fajnie, to dokarmianie, mieszanie, obserwowanie jak się zmienia było całkiem fascynujące i 4 dni zleciały nie wiedzieć kiedy. I wtedy "się doczytało", że jeszcze trzeba zrobić zaczyn... 
Tu nastąpił spadek zapału i pojawiło się ryzyko zakończenia tej chlebowej epopei bez happy endu... Na szczęście nie rzuciłam NNZ od razu o ścianę (w obawie o plamy) a jedynie wstawiłam do lodówki :)
Po tygodniu szumnie (rzecz jasna) zapowiadanym chlebem, którego (rzecz jasna) nie było zainteresował się mąż. Umówiliśmy się na pieczenie w weekend. Kilka dni zapasu wykorzystaliśmy na podkarmienie zakwasu (niech ma) i wysłanie błagalnej wiadomości na fejsbukowej tablicy Pary w kuchni :) Obmyśliliśmy też strategię działania i Człowiekiem Do Wyrabiania i Pieczenia Chleba został mąż.

Opłacało się! W sobotę powstał nasz pierwszy wspólny (bo przecież merdałam zakwas, nie?) domowy chleb!
Tadaaaa....


Wybraliśmy ten przepis - stwierdziłam, że po tych wszystkich przebojach robienie jeszcze zaczynu nas przerasta. Za radą Tofki część mąki pszennej zastąpiliśmy żytnią, dzięki czemu powstał fajowy chleb pszenżytni. Oczywiście nie mieliśmy koszyczka, oczywiście nie wiedzieliśmy na czym piec. Ale efekt ostateczny tych naszych wariackich działań i tak nas zauroczył :) Więc teraz będzie duuuużo zdjęć pieczywa :)

Tu chleb jeszcze stygnie na kratce. To zdecydowanie najtrudniejszy do przeczekania etap całego procesu :)


Wyszedł pięknie popękany, rustykalny (jak to określiła Tofka), z mączną skórką (taką lubię naj!)


Chwila napięcia, rozkrawamy... Czy będzie zakalec? Nie ma! 


No dobra, jest może minimalnie wilgny gdzieniegdzie :) Ale tak akurat.


Oczywiście natychmiast przeprowadziliśmy testy konsumenckie.
Niektórzy zdecydowali się tylko na masło...


... inni woleli więcej dodatków ;)


Pół poszło wczoraj, z miejsca. Na szczęście drugie pół dotrwało do dzisiejszego śniadania :)



Tak - jedyna wada tego chleba to to, że pachnie malizną :) Następnym razem chyba upieczemy większy bochenek, albo od razu dwa. To nie jest nasze ostatnie chlebowe słowo!

A Tofce dziękuję za natchnienie, wsparcie i rady :)

czwartek, 23 lutego 2012

Przy garach

UWAGA! Osoby wrażliwe na tłuszcz i kalorie mogą przeżyć wstrząs podczas lektury :)

Wczoraj, nieopatrznie, położyłam się spać lekko głodna. Rano byłam głodna już całkiem porządnie i od razu wiedziałam, że to będzie dzień kuchenny.

Na pierwszy ogień poszły placuszki kukurydziane, niemal dokładnie takie jakie jadła dziś i Brahdelt :)
Moje robiłam "na oko", niewyraźnie gdzieś w głowie kołatał mi się przepis, który widziałam w TV. Nie lubię gotować według przepisów, nawet jeśli otwieram książkę kucharską lub stronę z przepisem NIGDY nie trzymam się receptury w 100%. Pewnie stąd wynikają niepowodzenia w wypiekach ;P

Placuszki wyszły doskonałe. Zdecydowanie fajna alternatywa dla pieczywa. Przepis wrzuciłam tutaj.


Następną kulinarną przygodą, także improwizowaną, był domowy smalec. Robiłam go pierwszy raz w życiu. Na oko, na żywioł. Degustacji jeszcze nie było, ale wygląda tak, jak zapamiętałam z dzieciństwa, z kuchni mamy i babci.
Kilka godzin temu, tuż po przelaniu do foremki był taki


... teraz jest taki. Mmmmmm... Trzeba tylko rano skoczyć do sklepu po świeży chleb i kiszone ogórki :)


A "na deser" ugotowałam kapuśniak: konkretny, rozgrzewający, kwwwwaśny :)



Jednak nie samym żarciem żyje człowiek, nie? ;)
Poranek był pochmurny, deszczowy, nieprzyjemny. Później, nagle, niespodziewanie - zrobiło się pięknie. Że do wiosny coraz bliżej przekonywało nie tylko słońce, ale i szaleńczo pachnący hiacynt.


A na drutach co? 
Coś, co będzie chyba akurat w sam raz na wiosny początki. Estońskie paseczki :) Robię na żywioł, na oko... Hmmmm... Ki czort? No cóż, chyba muszę się pogodzić ze sobą i faktem, że improwizacja moją drugą naturą (a pierwszą tabelkowanie wszystkiego w excelu ;) ).
Robię też, jednocześnie acz naprzemiennie, z końca i początku motka. Wychodzi tak jak chciałam, jeśli i kształt (nietypowy) wyjdzie jak zaplanowałam, to pozostanie tylko wymyślić jakieś sprytne i pasujące wykończenie :)


Kocyk falowany też ciągnę, choć przyznaję bez bicia, że po +- 30 centymetrach zapał nieco mi opadł ;) Na szczęście mamy jeszcze czas.

Na zakończenie - kto powiedział, że piękne zachody tylko nad morzem? Ha!

sobota, 18 lutego 2012

Kosmetyki i seriale, czyli co kręci kurę (chwilowo) domową

Szajajaba mnie wyzwała! Na szczęście - tylko do odpowiedzi. Ale za to na dwa zasadnicze pytania, trzeba wymienić:
1) 5 ukochanych seriali 
2) i 5 kosmetyków, bez których nie ruszam się z domu.

Taaaa...

Z uwagi na brak innych bodźców (a przynajmniej spore ich ograniczenie; Brzu nie liczę, on jest tak bardzo "ze mną", że trudno go uznać za bodziec z zewnątrz :) ) moje życie ostatnio koncentruje się dość wyraźnie wokół TV :)
Natomiast prawie od zawsze jarają mnie kosmetyki, byłam (a może nawet nadal jestem) konsultantką jednej firmy ;) i zaliczyłam kilka kosmetyczno-makijażowych szkoleń (dawno). Są też chwile, że żałuję, że nie poszłam w tym kierunku zawodowo.

Zacznę więc od kosmetyków.
W świetle tego co napisałam powyżej może zabrzmieć to dziwnie, ale... nie noszę przy sobie kosmetyków :) Wyjątkiem (jak mi się uda nie zapomnieć) jest błyszczyk/pomadka ochronna.
Za to nie ruszam się z domu bez makijażu. Wróć! To nie tak. Jak muszę/nie mam możliwości się pomalować to wyjdę: po chleb, nawet gdzieś dalej. Ale nie lubię. Lubię "z".
Ba! Nawet siedząc w domu się maluję! Bo lubię, bo czuję się wtedy lepiej - odświętna, gotowa na wszystko :)

Tak wyglądał mój "domowy makijaż" wczoraj - mam ostatnio fazę na beże, łososie, brzoskwiniowe pomarańcze...


A tak dziś




Nic wielkiego, 10 minut. Kilka składników: podkład, cienie, tusz, liner, róż i błyszczyk/pomadka. A nastrój idzie w górę.

Ale mam też czasem tak, że lubię zrobić sobie makijaż "niecodzienny", sfotografować i - niemal od razu - zmyć.


No dobra, ale miałam wymienić 5 kosmetyków... Gdybym MUSIAŁA wybrać tylko 5 byłyby to (pomijam oczywistości kosmetyczno-higieniczne, umówmy się na "upiększające"):
  1. podkład Sally Hansen CORN SILK
  2. róż
  3. tusz do rzęs
  4. liner w żelu
  5. pomadka ochronna Neutrogena
Zupełnie za to nie kręcą mnie zapachy, mam jakieś 3 i zawsze o nich zapominam ;)


A teraz seriale... Tu jest trudniej, bo ukochanych nie mam, nie czekam z zegarkiem, nie zasiadam o stałej porze przed TV. Ale jest kilka takich, od których nie uciekam.
  1.  na pierwszy ogień idzie... show Marthy Stewart - upieram się, że to serial i nie dam się przekonać, że nie :)
  2. ze "współczesnych" lubię House'a, ale nie śledzę regularnie, a ostatnio jak trafiłam przypadkiem był jakiś dziwny...
  3. stosunkowo najczęściej oglądam Na Wspólnej... wiem, nie powinnam się przyznawać :) ale trudno mi czasem na niego nie wpaść, mam wrażenie, że leci non-stop :)
  4. lubię "pierwsze serie" seriali TVNu, późniejsze są już - na ogół - gorsze. Chyba więc dobrze, że zwykle kończą się po 2-3 sezonach :) Ostatni jaki w miarę często oglądałam to Przepis na życie (głównie dla Beatki)
  5. i trzy seriale "stare" - namiętnie oglądane gdzieś na początku studiów: Ostry dyżur i Felicity oraz - jeszcze chyba wcześniejszy: Szkoła złamanych serc :)
Widać, że nie ma w tym logiki? No jasne! Przecież wiadomo, że i tak najważniejsze są druty, które trzymam w dłoni :)

Aaaa... wyzwać zapomniałam :)
No dobra, to kosmetycznie Intensywnie Kreatywną (bo serialowo już się spowiadała) a kosmetycznie-serialowo Agatę i Brahdelt. Oczywiście nic się nie stanie, jeśli nie macie ochoty :)

piątek, 17 lutego 2012

Kto tak naprawdę rządzi w tym domu?

Kota, oczywiście. Jakoś zawsze potrafi nas zbajerować i postawić na swoim. Czy chodzi o jedzenie, czy o miejsce w ulubionym przez nas obie fotelu - nie ma znaczenia ;)

A dziś nawet nie próbujemy z tym walczyć, w końcu - jest Dzień Koty!

Z tej okazji Kota łaskawie powdzięczyła się jako modelka...






I jeszcze kilka ulubionych fot starszych, wygrzebanych z archiwum (zachęcam do kliknięcia na zdjęcia i ich powiększenia...).




W zeszłym roku napędziła nam stracha swoim lotem, na szczęście skończyło się na twarzowym gipsie :)


Na ogół jednak jest wesoło. Bo jak ma nie być wesoło, skoro jednym z jej ulubionych zajęć jest udawanie książki? ;)


Z okazji święta - dla niej i dla Was - wiosenny akcent :) Już niebawem!


PS. A post miał być o czymś innym, oczywiście... Tylko wiecie, Kota postawiła na swoim. W związku z powyższym - o czymś innym będzie jutro.

czwartek, 16 lutego 2012

Brum, brummm

Jeszcze trochę na niskich obrotach silnik pracuje (bo zimno...), ale pomalutku nabieram tempa i rozpoczynam przygotowania do planowanego za czas jakiś desantu :)

Na pierwszy ogień poszedł kocyk


Wzór: hmmmm... czy to jeszcze Teddy Bear Baby Blanket? Chyba tak, choć zasadniczy motyw został zastąpiony "moim" samochodzikiem (jego schemat w poprzednim poście i na ravelry; w stosunku do schematu dodałam u góry jeszcze 2 rzędy, żeby było po równo)
Włóczka: Medusa! :) 2,5 motka w kolorze rozbielonej mięty. 
Druty: KP 4,0 mm i szydełko 3,5 mm


Całościowo kocyk wygląda jak powyżej. Wyszedł ciut większy niż poprzedni, nie mam pojęcia dlaczego, druty i włóczka bez zmian. Mało tego - zeszło więcej włóczki :)
Wyjątkowo mało miałam cierpliwości do borderu, więc zrobiłam tylko tyle, ile wydawało mi się konieczne - a ze dwa rządki więcej by nie zaszkodziły... Ale jest ok :)


Lete w komentarzu pod jednym z poprzednich wpisów przyznała, że przerażają ją te "połacie" prawych i lewych. Ja muszę stwierdzić, że nawet je lubię machać. I nieodmiennie zachwyca mnie efekt tego prostego połączenia wzorów.


Brzegi tradycyjnie wykończone rakowymi oczkami. Trwało to 100 lat (albo takie miałam wrażenie...), ale wygląda jak lubię :)


Autka wylądowały na "macie do blokowania" wczoraj wieczorem i radośnie schły do południa. A że natura i ręce Izy nie znoszą próżni - dziś o 6 rano (wstaję ostatnio o dziwnych porach...) zaczęłam kolejny kocyk. Tym razem szydełkowy, inspirowany falowankami Lete. Tu znajdziecie schemat i opis.
W wersji dla leniwców (czyli mnie) świetnie sprawdza się włóczka batikowa - nie trzeba zmieniać motków, a efekt bardzo przyjemny. Oto kocyk "Na fali".



Bardzo przyjemna w robocie jest też Alize Diva Batik, z której kocyk dziergam. Mam 5 motków, włóczka zapowiada się bardzo ok jeśli idzie o wydajność, może więc starczy jeszcze na jakiś sweterek. Bo wprawdzie to mikrofibra (100% akryl) to w dotyku jest prze-mi-ła!

A ja mam jeszcze jeden zestaw kolorystyczny (też 5 motków) i pomysł na kolejny kocyk szydełkowy, a co!


A teraz zmykam dopchać się kolejnym dziś pączkiem. Tradycja zobowiązuje! ;)

niedziela, 12 lutego 2012

Cukiereczek

Bardzo, bardzo Wam dziękuję za wszelkie komplementy fotograficzne. Prawda jest taka, że zdjęcia robić kocham i - w związku z tym - przykładam się do nich jak do dziergania :) A może nawet jeszcze bardziej.
Co wcale nie oznacza, że jakoś bardzo cuduję, wręcz przeciwnie. I nawet chciałam Wam o tym napisać, takie małe "jak ja to robię?" (nie mylić z "podręcznik fotografowania"), ale jak wybrałam z ostatnich 5 lat zdjęcia poglądowe i załadowałam je do PS'a to mi komp współpracy odmówił... Więc będzie o tym następną razą, jeśli oczywiście jesteście w ogóle zainteresowane :)
A teraz - jak mawia taka jedna Mag - "do brzegu", czyli wracam do tematu :)

Cukiereczek z tytułu to mała Emi w swoim sweterku. Sweterek był - jak zawsze ;) - dziergany "na oko" więc niezwykle się uradowałam kiedy się okazało, że pasuje :) Jak ulał. I na dodatek Emi bossssko wygląda w tym zestawie kolorystycznym.

Dobra, koniec gadania, czas na cudne fotki (cyknięte przez Em-mamę)







Nie mogłam się zdecydować, które wybrać ;)


Dzielnie też dziergam Car Baby Blanket :) do wczorajszego wieczora machnęłam już 3 z 4 rzędów, a później już tylko ramka i blokowanie (na fotkach jeszcze rzędów mniej, bo to było południe :) )


Strasznie trudno kolor tej Medusy uchwycić, to taka mocno rozbielona mięta, trochę z pistacjową nutą. Wzorek się sprawdza, choć może pociągnęłabym teraz szybkę jeden rządek w dół...

Życzę Wam miłego niedzielnego wieczoru. I do przeczytania niebawem :)