poniedziałek, 27 października 2014

*g*l*a*m*o*u*r* kontra glamur

Od czasu do czasu nachodzi mnie chęć. Niezbyt często, bo bym nie podołała - w końcu jakiś instynkt samozachowawczy mam - ale niekiedy postanawiam jej ulec.
Zwlec z siebie wygodne dresy, szare, szarawe i bardziej szarobure bluzy, otulające koco-opończe, getry, swetry, szale. Słowem - zdzieram z siebie te szmaty jak z planu Mad Maxa, na usta nakładam czerwień i postanawiam być *g*l*a*m*o*u*r* :)


Oczywiście - nie bardzo mam gdzie tym *g*l*a*m*o*u*r*e*m* świecić olśniewać. Bo już nawet nie wspominam o domowych pieleszach, wiadomo, tu to mogę olśnić męża czystością wyszorowanych garów. Ale poza nimi? Dziecia do żłobka mam tak targać? Do piaskownicy się wystroić? (a widywałam takie mamusie...)
Zostaje praca.
Choć i tu ten *g*l*a*m*o*u*r* to bardziej "glamur" i pasuje jak pięść do nosa...


Ale z dwojga złego... W końcu chce się czasem zrobić blink-blink. To się robi.


Zaczęło się tak: jakoś w środku lata trafiłam w zwykłej stacjonarnej pasmanterii, takiej co nigdy żadna włóczka mnie w niej nie kręci, na coś, co jednak zakręciło. Mały moteczek beżowej bawełny ze złotą nitką (była też gołębia ze srebrną). I nagle - musiałam ją mieć. Normalnie - Miracle :) bo przecież taka włóczka to zupełnie nie ja.
Ale co zrobię, jak czuję, że koniecznie coś z tego muszę wydziergać?


Na dodatek - drogie to cholerstwo jak diabli: 50 g za 15,50! Więc, błyskotliwie (blink-blink!), kupuję JEDEN motek. Z założeniem, że potem wymyślę z czym i jak to połączyć.
Przychodzę do domu, rzucam się do zapasów i olśnienie (a olśnienie wygląda tak: blink-blink!) - w szafie mam 3 motki Alize Sunny w kolorze nie-do-końca-takiego-jak-chciałam-beżu. Zakupionego tak dawno, że już o nim zapomniałam. Choć już trzy razy coś próbowałam z niego zdziałać.


I nagle mi zagrało.
Blink-blink!!
Stanęło na cienkich paseczkach z Miracle co 6 rzędów Sunny.
Na okrągłym karczku z małym oczkiem na tyle.
Na rozszerzanym lekko korpusie.
Na długich, prostych rękawach.
Na przedłużanym tyle.
I na włoskim zaczynaniu i kończeniu robótki.


I oto jestem - w sweterku prostym, ale już na tyle ozdobnym, że nie trzeba do niego biżuterii (bo mi z nią nie po drodze ostatnio).
Luźnym, ale nieprzesadnie.


I oto robię - nienarzucające się i niezbyt obcesowe blink-blink!


I jestem, jak chciałam, *g*l*a*m*o*u*r*...


Nawet, jeśli tylko fragmentarycznie ;)
Bo co z tego, że rzeczywistość mówi inaczej? Mam potrzebę, to lśnię. Lśnię ponad traktorami, duplo-motorami, konikiem co robi ijhah i uszytym przez Agatę słoniem.


Bo rzeczywistości nie zmienię. Mogę się do niej uśmiechnąć...


... albo pokazać jej język ;)


I robić swoje quasi-*g*l*a*m*o*u*r*. Z radosnym blink-blink :))


No to czas na trochę twardych danych. Blink-blink, rozmiar 34/36,  wygląda w tym ujęciu tak:
model: Blink-blink! z olśnionej głowy. Bez wyliczeń, z ogólnym zamysłem. Mierzony w trakcie. I - o dziwo - bez prucia :)
włóczka: Alize Sunny, ok 2 i 1/3 motka oraz Schachenmayr Miracle, 1 motek i ciut (tak!! musiałam dokupić drugi!! zabrakło na paseczki w korpusie...)
druty: KP 3,5 i 3,0 mm (ściągacze), igła do włóczki


Generalnie mam zasadę, że jak coś sobie prostackiego dziergam z głowy, to wymyślam sobie małe utrudnienia. Żeby czegoś spróbować, żeby się czegoś nauczyć. Albo poćwiczyć.
W Blink-blink tymi elementami są wykończenia - włoskie zamykanie oczek na dole.


I przy rękawach.


Oraz włoskie nabieranie przy dekolcie.


No i okrągły karczek, dopierany dobierany (rzecz jasna - Mumumce dzięki za czujność :) ) całkowicie na czuja.


Ale naj naj jestem z wykończenia rękawów zadowolona. To jest efekt, o jaki mi chodziło. "Jak ze sklepu" :)


Wokół kolorowo, a ja...


... robię w samym środku tego chaosu blink-blink!


Bo lubię to kolorowe co dokoła. Bardzo.
Najbardziej.
To takie moje nowe *g*l*a*m*o*u*r*


Tymczasem borem lasem uszyłam Witkowi kolejny komplet czapkowy, tym razem trzaskając fotki kursowe - jak obiecałam. Wybaczcie, że tak długo to trwało, ale potrzebna była okazja do szycia za dnia, bo po nocy to mogłabym szyć, ale focić już raczej nie bardzo.
Została obróbka i opis i jest szansa, że uda się temat zamknąć na dniach :) I zobaczyć będzie można komplet dużo bardziej ciepluchny.
A poza tym w kolejce na pokazanie czekają:
- ciepluchna i prostacka (a jakże!) bluza,
- ciepluchne rzeczy do Witkowego wyrka,
- zeszłoroczna Witkowa czapa i komin. Ciepluchne.
A ja chyba zabiorę się za nowy (choć wg starego pomysłu), ciepluchny sweterek.

Czyżby się mrozy szykowały?? ;)

czwartek, 9 października 2014

Jak dać kasę i mieć klasę?

Mój Brat się ohajtał!
Wciąż trudno mi w to uwierzyć, przecież to mój mały brat, Młody, Junior Frut! I zupełnie w takim spojrzeniu na jego osobę nie przeszkadza mi fakt, że ten "dzieciak" sam jest ojcem dwóch dziewczynek, z których jedna to już dziesięcioletnia pannica ;)

Tak czy siak - nie jest już wolny ;)

Ale że wybrał dobrze, to płakać nie ma co. A już na pewno on nie ma powodów do płaczu.

A żeby było im jeszcze lepiej ze sobą, zamiast gromadzić prezenty nie-do-końca-przydatne, wcale-nie-przydatne, przydatne-ale-już-mamy (w końcu nie mają po 5 lat i od paru lat własne domowe gospodarstwo prowadzą), fajne-ale-wielkie-jak-sklep i inne oj-oj-co-my-z-tym-zrobimy postanowili zbierać na wspólne dolce vita.


No nie wiem jak Wy, ale ja, stając wobec takiego faktu, zastanawiam się nad jednym. O dziwo nie nad tym "ile?" :)
Otóż sen mi niemal z powiek spędza "jak?"


Jak to zrobić, żeby w prezencie dać kasę i jednocześnie NIE DAĆ KOPERTY :) Ja chyba jakaś dziwna jestem, ale serio - dawanie koperty z kasą kojarzy mi się jednoznacznie źle ;)


Najwyraźniej jednak nie tylko ja mam ten dylemat, zapewne ze wzrostem popularności prezentowania żywej gotówki, bo "w ofercie" tudzież "na rynku" i "w obrocie" pojawiło się całkiem sporo kartek z miejscem na "wkładkę" z logo NBP.

Tylko - mnie one jakoś nie przekonywały :)
Bo takie jakieś... ja wiem? Romantyczne? Bleh!
Nie żeby miłość Em i eR nie była romantyczna! Po prostu - nie mój gust, nie mój klimat. I ich też nie. No i poza tym - zawsze to jednak była koperta wklejona w kartkę. KOPERTA!! ;)


Więc zaczęłam kombinować i dumać. Jakoś tak na miesiąc przed Tym Dniem. I tak się zadumałam, że zrobił się 29 sierpnia godzina 12:30, o 17:00 ślub, a ja nie tylko nie mam kartki, ale też nie mam pomysłu! I - co gorsza - koperty, w którą samą kartkę włożę. Wróć! Kopertę miałam - zwykłą, biurową, A5.
Kaplica.

Ale - potrzeba matką wynalazku jest ponoć, więc wyciągnęłam papiery: piękne, marynarskie, Marine ILS*, które kiedyś kupiłam nawet myśląc o Em.
I wykombinowałam jak zrobić:
1. małą kartkę, bo wolę, a poza tym kojarzą mi się z pocztówkami, a pocztówki z Em i eR
2. ale dopasowaną do dużej koperty
3. z miejscem na hajs, nie będącym kopertą
4. i bilecikiem na dokładkę.

Ta - daaaaa!


I na dodatek wszystko zajęło mi jakieś 15 min. wliczając schnięcie kleju (mała kartka jest dwuwarstwowa.


Między dużą kartką a wsuniętą w nią małą mieści się wkładka pieniężna. Niemal dowolnej grubości ;) Grunt, żeby była dopasowana kolorystycznie, bo widać ją też z drugiej strony ;)


A wzroki sobie grają jak chcemy. A kasa siedzi w środku i nie rzuca się zanadto w oczy. Za to bezpiecznie, nic się nie przesuwa (tylko trzeba dopilnować, by papier był sztywny, a nacięcia niemal na styk).


I miejsca do pisania jest sporo - bardziej "dla wszystkich" i bardziej "tylko dla nich". A sama koperta wierzchnia została oklejona washi tape, o taką.


No. Udała się mi. I oni też mi się udali, Em i eR :)


Najlepszego Dolce Vita, Kochani!! ;)

PS. Tylko nie szalejcie za bardzo za te 5 dyszek ;P

* Czy ktoś wie co się stało z ILS? Uwielbiałam te papiery...

poniedziałek, 6 października 2014

No to Czapa! Ale da się ;)

Ten post zrozumie każdy, kto choć raz próbował upolować sensowną czapkę dla dwu-i-trochę-latka na tak zwany "okres przejściowy", czyli absolutnie najbardziej niewdzięczną porę roku dla rodzica, który wozi dziecko do żłoba rowerem o 7, gdy chłodno, a odbiera po 16, gdy niby ciepło. No kapota - jak byśmy się nie ubrali, zawsze jest źle: za ciepło, za lekko, za przewiewnie, zbyt szczelnie, niewygodnie, a-idź-pan-w-pyry...
Ech.
No więc mamy porę niewdzięczną, a jakoś łepek progenitury, a takoż uszy tejże, chronić przed atmosferą należy.
Więc czapa.
Ino jaka?
Na wełnianą za ciepło, na bawełniany kapelusik - już za chłodno (choć Wit codziennie mnie przekonuje, że jest inaczej), a bejzbolówka z Angry Birds w ogóle nie wchodzi w grę, bo... nie wchodzi pod kask.
No ale znaleźć się da, tyle, że te czapki-szmatki, z kawałka trykotu podwójnego, kosztują jakieś pieniądze kosmiczne, zupełnie jakbym w ogóle nie musiała kupować sobie kosmetyków, włóczek, robić paznokci i ścinać włosów, tylko w ramach sprawiania sobie frajdy czapki dziecku miała kupować ;)

Co zatem robi mama dziecko (i jego uszy, wraz ze stanem nieprzeziębienia) kochająca, ale może lekko zbyt oszczędna?
Czapkę robi, sama.

Czapka elegancko wymięta - wszak była noszona ;)

Do olśnienia, prostą drogą prowadzącego do wykonawstwa wspomnianego, mama potrzebuje dwóch czynników stymulujących:
1. czapki fajnej w formie, aczkolwiek nieco odbiegającej od oczekiwań kolorystyką. I bynajmniej nie o to chodzi, że w czapce (podarowanej w chwili dotkliwego braku przez Mag i Zo - dzięki dzięki) uwidacznia się róż, a Wito jest chłopcem. Nie. Jak okaże się w dalszej części postu - nie robi nam to :)
Za to przeszkadza nam (a raczej, nie oszukujmy się, mi), że kolorystyka ta nijak nam nie pasuje do reszty Witkowej garderoby :)


2. wizyty w Tanim Armanim, gdzie matka, kierowana wielką potrzebą zrobienia sobie low-costowej (znów!! chyba jednak jestem skąpa...) przyjemności, grzebiąc w koszu, natyka się na cudnie grające ze sobą dwie damskie obszerne podkoszulki. 


Matka nabywa, płaci złotych 6 (słownie: sześć PLN). Targa do domu, pierze, prasuje i pruje. Jak natchniona.
 

Koszulki są lekko sfatygowane życiem, jedna ma nawet jakieś niespieralne plany, ale widoczne tylko gdy się chce (matka nie chce). Za to rozmiar mają na tyle słuszny, że nie tylko starczy na czapę, ale i na chustkę.
Czy matka wspominała, że Witek miał świetną chustkę trykotową pod szyję, ale złożyliśmy z niej ofiarę udawszy się na grzyby? Nie? To wspomina. BTW - nie wiem czy za te 7 sztuk grzybów (słownie: siedem grz.) było warto składać taki trybut...


Następnie matka kraje, znów prasuje (dlaczego w szyciu tak dużo innych jest czynności, a tak mało szycia właściwego?), szyje (jak akurat jej owerlok nitki nie zrywa) i po upływie godziny lub dwóch (nie wie, bo w twórczym szale była) ma komplet wymarzony. Przez matkę.


Dzięki czemu już następnego dnia rano dwu-i-trochę-latek może oprotestować nowy zestaw pi... świgając nową czapą o glebę i kategorycznie (foch) domagając się (ryk) kapelusika (ryk, pisk, łzy).


Nie po to jednak matka szyje po nocach (wieczorach, jak mam być szczera, ale dramatyzm opowieści, rozumiecie...) odrywając się od drutów, nie po to zachwyca się boskim połączeniem kolorów i wzorów, nie po to z wielkim trudem powstrzymuje się przed skrojeniem czapki dla siebie zamiast dla dziecka, żeby się poddać.


Wierzcie mi - obecnie Witek już ten komplet uwielbia ;) Obie jego strony: i stonowaną paseczkową, i lekko porytą kolorystycznie beżowo-zjadliwiezieloną :)


Chyba po prostu dziś się chłopak nauczył, kiedy kobieta ma TAKIE spojrzenie, które oznacza, że nie należy z nią dyskutować. A tym bardziej świgać czapeczką.


Co ciekawe chusteczka nie napotkała oporu. Może dlatego, że jest tak nienarzucającego się rozmiaru, że jej nie zauważył? ;)


A żeby nie było - Witas zaprezentuje czapę osobiście.
Na fotce widać dziurki po sprutym szwie, może zejdą po praniu, a może nie - nie robi mi to. To czapa na pół sezonu pewnie, pewnie niejedno śwignięcie o glebę jeszcze przed nią, to kto by się tam dziurkami przejmował :)


I w świetle dziennym wraz z całością dzisiejszego outfitu  mojego Małego Motila :)


O tak, nie Boby Budowniczowie, nie Ciuchcie Tomki i inne takie, Witas uwielbia motile i chętnie spaceruje przywdziawszy swe brokatowe skrzydełka :)


Choć, rzecz jasna, ideałem jest obserwowanie koparek, naprawianie roweru lub po prostu wkładanie kamieni do rur - w skrzydełkach :)


No to chyba oczywiste jest, że do takich działań niezbędny jest odpowiedni strój, w tym czapa? ;)

A teraz, tytułem chwalenia się i chwalenia męża, mały reportaż pt. Jak mój kąt do szycia wspaniały stał się jeszcze wspanialszy.


Niewiele jest rzeczy, poza mną i jazdą motorem, które mój mąż kochałby tak jak komplety.
Było więc tylko kwestią czasu kiedy, po wymianie kuchni i wymianie mebli w pokoju Witka (o tym w jednym z następnych postów), mąż zabierze się do usunięcia OSTATNIEGO nie-ikeowego mebla z naszego domu (średnio atrakcyjny kontenerek widać tu, po pierwsze był za mały, po drugie - nie pasował).
Dzięki tym czystkom koło naszego współdzielonego stołu stanął w 100% mój kwadraciak, z półkami i szufladkami.
Jest miejsce na burdy (ich część, ale ciii... tego on wiedzieć nie musi)...


... jest w szufladkach na nici...


... i inne przydasie.


Jest jeszcze do rozwiązania kwestia zabezpieczenia maszyn przed kurzem (pokrowce mi się nie widzą, uprzedzam). Na razie jednak cieszę się ich widokiem na sąsiadujących półeczkach :)


Żeby tylko częściej mi się te maszyny chciało odpalać...
No ale nic, nie można mieć wszystkiego - czas na druty też musi być :)
To zmykam do drutów, Blink Blink wchodzi na ostatnią prostą!