Nie potrafiłabym chyba powiedzieć co wolę. Jedno i drugie, w zależności od nastroju.
A bywa, że jedno Z drugiego :)
W zeszłym roku (a może dwa lata temu? nie pamiętam dokładnie) kupiłam sobie w jakimś SH (no dobra, nie w "jakimś", bo dokładnie wiem gdzie, ale nie powiem - to świetne źródło :) ) lniane spodnie. Strasznie mi się podobały ich wykończenia, no i materiał - niejednolity, jakby lekko tweedowy. Możecie sobie wyobrazić taki len? No, to one właśnie takie były. To w zasadzie len z domieszkami (chyba, nie miały metki), więc wyjątkowo mało się gniotły.
I wszystko byłoby super, gdyby nie to, że od początku były za duże. Nieznacznie, jeden rozmiar, ale przy moich śladowych biodrach już było to problemem. A że tej zimy mi się ciut zmalało jeszcze, to stały się już dużo za duże. Pozbywać się ich nie chciałam, za bardzo mi odpowiadał ich kolor..
Postanowiłam więc przerobić je na spódnicę. Powstała we wtorkowe popołudnie.
Kota też chce pozować ;) |
Jak ją zrobiłam? Rozprułam wewnętrzne szwy nogawek: szew środkowy tyłu aż do paska (jeśli spodnie nie są dużo za luźne nie trzeba aż tak daleko, ale trochę większe w biodrach niż planowana spódnica powinny jednak być, bo inaczej będzie ciasno, no i muszą mieć szerokie nogawki), a szew przodu do zamka (ostatecznie jednak - ze względu na różnicę rozmiarów, biodrzastość spodni i niebiodrzastość mnie - przesunęłam też cały zamek, choć nie jest to zawsze konieczne - wiem, bo to chyba moja 4 lub 5 spódnica ze spodni, kiedyś szyłam je namiętnie...). Na koniec, kiedy już pospinałam wszystko na nowo - ścinając kliny w spodniach potrzebne a w spódnicach nie i łącząc prawą nogawkę z lewą z przodu i z tyłu - odprułam prawie cały pasek (też dużo za luźny (to też nie zawsze jest konieczne) i - po ostatecznym pozszywaniu całości - wszyłam go na nowo.
Moja "nowa" spódnica w wersji biurowej prezentuje się tak.
Jest dość wąska, z "funkcją skradania" bo - trochę z lenistwa, a trochę dlatego, że tak mi się bardziej podoba - nie zrobiłam rozporka z tyłu. Mam jeszcze trochę materiału, więc jak mi się zachce i uznam, że jednak jest potrzeba to da się dorobić :)
Na razie udało mi się dojść i wrócić z pracy, więc źle nie jest ;)
Najbardziej się cieszę, że udało mi się "ocalić" pasek, bardzo mi się podobają w nim te ozdobne szwy. A dzięki temu, że dorobiłam zaszewki na przodzie i nie tykałam szwów bocznych ominęło mnie prucie stębnówki.
I na koniec zdjęcie pt. "trochę mnie razi słońce i nie widzę, czy mieszczę się w kadrze, ale dzielnie pozuję". Strasznie mnie rozbawiło, więc dzielę się z Wami ;)
Wziuuuut! Zmiana tematu
Zwykle o takich rzeczach nie piszę, ale jestem tak zadowolona, że nie mogłam się nie podzielić :)
Kupiłam sobie ostatnio kosmetyki Sally Hansen do makijażu, na allegro, rzecz jasna, w polskich sklepach ich nie widziałam (byłam przekonana, że ta firma to wyłącznie pielęgnacja paznokci). Moje zakupy to podkład matujący i puder redukujący pory.
Oba są - jak dla mnie - strzałem w dziesiątkę!
Podkład: lekki, delikatnie transparentny, ale na tyle kryjący, by wyrównać koloryt. Pierwszy od baaaardzo dawna (od zawsze?) podkład wystarczająco dla mnie jasny i nie wpadający w róż! Wreszcie moja twarz ma taki kolor, jaki mieć powinna :) I matuje cudnie. Zgodnie z opisem sprzedawcy to nie jest taki "pudrowy mat", raczej efekt czystej, zdrowej skóry. Spokojnie starcza go (efektu) na 10 godzin życia zawodowego. Później jest ciut gorzej, ale inne podkłady, które testowałam (a było ich sporo) wysiadały znacznie szybciej. Nawet matujący Vichy mniej mi się podobał, bo tu mam miłe uczucie "przewiewności" powłoki :) Dodatkowo ma ponoć właściwości oczyszczające skórę - to jednak pewnie da się stwierdzić po dłuższym stosowaniu.
Puder: to dopiero jest czad! Pierwsze użycie, mimo przeczytania wcześniej opisu i pozornego przygotowania, było szokiem. Puder jest sypki, w tubce, w zestawie jest pędzelek (taki jak pędzle do podkładu), na który wysypuje się z tubki biały proszek (wyglądający jak soda). A proszek, natychmiast po zetknięciu ze skórą, zmienia się... w wodę! Tę "wodę" należy rozprowadzić po twarzy. Ponieważ już sam podkład ładnie matuje, a puder jest całkowicie transparentny, stosuję go tylko w newralgicznych miejscach: tam gdzie skóra najbardziej się błyszczy i gdzie pory są większe.
No i sprawa niebagatelna - stosuję od tygodnia i nie ma śladów uczulenia, a ostatnio uczulało mnie już prawie wszystko.
Słowem, jeśli ktoś ma takie oczekiwania jak świeży wygląd + brak efektu maski (raczej "makijaż, którego nie ma") - polecam.
Świetnie wyszła! Faktycznie - materiał i detale widoczne na zdjęciu bardzo interesujące. Jak chcesz - chętnie oddam Ci na przeszczepy z mojego sadełka nawet ponad 10kg :)
OdpowiedzUsuńSpódnica bajka!!!!!Świetnie to wymyśliłaś!!!!
OdpowiedzUsuńA Sally Hansen można dostać w sklepach Sephora lub Dauglas .Ale na Allegro tego na pewno wiecej.Akurat ostatnio się spotkałam po raz pierwszy z tymi kosmetykami bo koleżanka mnie prosiła o lakier.Pozdrawiam
piękny efekt przeróbki!
OdpowiedzUsuńPo prostu rewelacja! Zdolniacha z Ciebie :)
OdpowiedzUsuńa nic wczoraj o tych mazidłach nie wspomniałaś, a szkoda..
OdpowiedzUsuńspódnica to zdecydowanie "górna półka" - widziałam, wiem co mówię!
ale na motor to w niej nie wsiądziesz :P
ostatnia fota - de best!!
przepiękna ta spódnica, zazdroszczę umiejętności. pasek rzeczywiście świetny, dobrze, że udało Ci się go zachować.
OdpowiedzUsuńa kosmetyki natychmiast zakupiłam, idzie lato, a ja nawet wczesną wiosną mam problemy ze "świeceniem się" - wypróbuję, szczególnie, że cena tych kosmetyków jest bardzo atrakcyjna:)
gocha, dzięki, za takie perełki właśnie kocham lumpeksy, choć trzeba się niekiedy naszukać
OdpowiedzUsuńgdyby się dało wszczepić w wybrane miejsca - chętnie. obawiam się jednak, że niekontrolowane przejęcie zakończyłoby się kulką na patyczkach ;)
malaala, dzięki za cynk, sprawdzę
Dziergam Sobie, Zulko, dziękuję
Agata, i bez tego ledwo nam czasu na pogaduchy starczyło ;)
bo to nie jest "motórowa" spódnica, tylko biurowa :)
Inko, no to mam nadzieję, że się sprawdzą i że nie będziesz mnie kląć... u nas dziś było koło 30 stopni i na twarzy już to było jednak widać... Ale uważam, że jak na 10 godzin gorącego - także emocjonalnie - dnia bez poprawek, to było całkiem całkiem