Lubię lato.
Lubię gdy jest naprawdę ciepło, gdy słońce wciska wszędzie swoje ciekawskie promienie, gdy od budynków bije żar, a wieczory i powiewy wiatrów nie przynoszą ochłody.
Wiem, szalona jestem :)
Tegoroczne lato mnie rozpieszcza.
Najpierw w lipcowe wakacje zwiedzanie Budapesztu w 39 stopniach. Opalone plecy, dogrzana (w końcu) ja.
Także pierwsze tygodnie sierpnia - cudne.
Ja jednak, z coraz większym niepokojem, śledziłam prognozy - czy lato da radę "dotargać" te temperatury do naszego wyjazdu? Bo tylko przy temperaturach 30+ jestem w stanie śmigać w szortach, nie mówiąc o leżakowaniu na plaży. Inaczej, po prostu, jest mi zimno...
A chciałam móc wyprowadzić na spacer po plaży sukienki. Zwłaszcza jedną.
Udało się :)
Sukienka powstała w zasadzie w ostatniej chwili przed wyjazdem - kończyłam ją w piątek, w sobotę jeszcze prałam (żeby nabrała luźniejszej formy), a w poniedziałek jechaliśmy.
Sprawdziła się idealnie! Jest lekka, zwiewna. Jest świetnym plażowym gnieciuchem, w którym można się turlać po piasku i nosić z dzieciem wodę w wiaderkach. I włazić po kolana do Bałtyku lodowatego jak zawsze :)
I spacerować.
Sukienka to
model 117 z Burdy 6/2016.
O taki:
W magazynie oznaczony jaki "łatwy" (moim
ulubionym bazgrołem) - przysporzył mi niemało problemów. Niemało jak na taką prościznę.
Po pierwsze - wymagał sporego skrócenia względem wykroju - z tego co zaplanowała na arkuszach Burda wyszła mi sukienka do kostek :) I nie, nie skroiłam przez przypadek tej dłuższej :)
A kto próbował ten wie jak fajnie skraca się już uszyte kiecki krojone ze skosu. Więc - równo nie jest :) Ale umówiłam się w końcu ze sobą, że na przodzie ma być krótsza - i jest ok :)
Pro drugie - pachy. Wykrój jest tu dosłownie prosty (niemal prosta linia podkroju), zakładam, że w intencji projektantów układanie się miała załatwić zakładka na ramionach. No to - u mnie nie załatwiła. A tkaninę miałam naprawdę współpracującą. (Jak się przyjrzeć zdjęciom z burdy - to u nich też nie; coś tam na tych ramionach i przy pachach nie układa się jak należy.)
Musiałam sporo te podkroje podkroić. Oraz zszyć wyżej, bo oryginalna pacha sięgała mi niemal do talii :)
Pominęłam jeszcze kieszenie, bo nieładnie deformowały szwy boczne.
Dość jednak marudzenia, bo jeszcze wyjdzie, że mi się ten model nie podoba. Otóż - podoba się i to bardzo. Zwłaszcza dekolty, a szczególnie ten na plecach :)
Podoba mi się powiewność i objętość.
To, że jak się człowiek za bardzo na słoneczku przygrzeje w piszczele, to może tę sukienkę potraktować jak plażowy namiot :)
Bo też - zaiste jest to namiot.
UWAGA - sukienka jest na kilku najbliższych zdjęciach niemożliwie wymięta, bo właśnie wróciła z plaży w torbie, do której zapakowano ją niedbale, zwilżoną morską bryzą.
Prostotę kroju widać na zdjęciu poniższym - sukienka to w zasadzie 4 kliny, dwa prawe i dwa lewe.
Dół wykończyłam lamówką - bo lubię takie rozwiązanie przy mocno rozkloszowanych fasonach. Nie bawiłam się jednak w ręczne przyszywanie, jest przestebnowana wąsko przy brzegu.
Przy wykończeniach dekoltów wykorzystałam fabryczny brzeg tkaniny.
Natomiast wykończenie pach to porażka na całej linii. Moja, dodam dla uściślenia.
Najpierw zrobiłam je wg opisu burdy (na swoje nieszczęście korzystając w dodatku z owerloka) i musiałam pruć - tak to dziadostwo odstawało.
Niestety na wykończenia zastępcze, które sobie wykombinowałam, pliska okazała się ciut za wąska, więc od wewnątrz jest jak jest. Ale zmieniać nie będę, to sukienka plażowa, nie musi być idealnie (grunt, że się nie siepie).
Choć - nie tylko plażowa. Jeszcze przed wyjazdem przelatałam w niej jeden dzień w domu (w ramach testów) - idealnie sprawdza się w upały.
A w ramach okiełznania można związać się paseczkiem (uszyłam sobie taki wąski sznureczek ze złożonej na pół pliski, ale zapomniałam wziąć nad morze) w talii albo pod biustem - w obu wariantach wygląda fajnie.
W co musicie mi uwierzyć na słowo, bo zdjęć brak.
Widać, że się lubię naświetlać, nie? :)
Zmykam.
Trzeba się oprać po wakacjach :)
Lojalnie jednak uprzedzam, że wciąż mam w zanadrzu inne rzeczy do pokazania, więc będę Was w niedalekiej przyszłości znów nawiedzać :)
Za plenery do sesji posłużyły plaże Dębek i Karwieńskich Błot Drugich, zaś fotki (z anielską cierpliwością) trzaskał mąż (no, poza tymi, na których nie ma wkładki, oraz trzema własnej produkcji na końcu).
Ach! Zapomniałabym!
Tytułowe "trzydzieści kilka" to nie tylko temperatury do sukienki niezbędne. Pomijając modelkę, tkanina, z której kiecka powstała też jest 30+ i
dostała mi się jakiś czas temu od ciotki :) Więcej nic, jak dotąd, z tych zapasów nie ubyło, więc nadal mam z czego szyć :)
Ba ostatnio poczyniłam zakupy! I pomysłów mam miliony. I plan by szyć (wzorem
Brahdelt) jedną rzecz z każdej burdy minimum.
Trzymajcie kciuki!