Jejuuuu, ależ mi się nie chce :/
Od połowy ubiegłego tygodnia niechciejstwo wywoływał katar, no masakra. Jak już se poszedł to czekała na mnie taka góra zaległości (nie nie, nie chodzi o jakieś tam banalne ogarnianie chaty czy cuś, nie; o MOJE zaległości chodzi), że sama myśl o odkopywaniu czegoś spod tej sterty mnie zniechęcała do działania...
Jak już się w końcu zabrałam i kupiłam dziś polar na jedną rzecz, to po przytachaniu go do domu odkryłam, że to jednak nie ten odcień czerwieni i że ten nie gra mi z moją bielą... Wierzcie, może tak być :/
No opad kończyn...
Tu drobna wtrętka - jak ktoś jest chętny na czerwony polar w ilości 3 mb (szerokość 160 cm) i jest z Poznania lub okolic to chętnie odsprzedam. Kolor bardzo ładny, tyle że nie mój. W tym jest jednak o kilka kropel maliny za mało. A jednak nie jest to też pomidor ;)
Ale! Idzie ku dobremu, gdyż wykonaliśmy dziś z mężem od dawna planowaną przeróbkę salonowego mebla - szczegóły wkrótce. I naprawdę tylko trochę nastrój psuje mi fakt, że to coś z polarem miało być do kompletu :/ No nic, namiar na polar właściwy już mam, wystarczy zrobić "klik", zrobić "pay" i poczekać kilka dni na kuriera ;) I zszyć, pociąć, spiąć. Ale to w przyszłym tygodniu...
Na razie mała zajawka - projekt salonowy będzie biało-czarno-odpowiednio_czerwony
A tymczasem odkopałam zdjęcia, które leżą i czekają czas jakiś.
Ostatnio bowiem trafił mi się nie lada ŁUP! O taki
Siostra mej mamy, czyli ciocia M., na niedawnym spotkaniu babskim, gdy usłyszała, że szyję, zaproponowała bym do niej wpadła bo "ma trochę tkanin". Boże na niebiesiech! Trochę! Przytachałam wielką torbę, a musicie wiedzieć, że brałam tylko to co mi się naprawdę bardzo podobało, żadnych tam "może być", albo "nie mój kolor ale się przełamię". A wybierać było z czego, same materie lekko już "vintage", głównie z połowy lat '80 gdy kupowało się "bo było". I całkiem spore kawały, tak średnio po 3 metry bieżące, jest więc z czego ciachać.
Materiały kiedyś opatrywano metkami, sporo się ich w ciocinej kolekcji zachowało. Tu mamy np. "elanę koszulową" o wzorze "Damazy 90" i o cudownych właściwościach, włókno jest bowiem "przeciwbrudowe" :))
A wszystkie tkaniny popakowane były w worki i papiery, równie "vintage" :))
No i do mojej kolekcji dołączyło ostatnio kilka materii samodzielnie zakupionych ;) Mam więc z czego szyć :)
Jako że moce przerobowe mam jednak ograniczone Dzieciem, a i nie wszystkie tkaniny są na sezon chłodów odpowiednie, całość została popakowana w nowe woreczki (strunowe, rzecz jasna; chwalę siebie za zakup 100 sztuk ;) ) i posortowana. Na zaś, Na teraz, Na cito.
Kupka "Na zaś" została następnie spakowana w ulubione pudło i wyekspediowana do piwnicy (tu podziękowania dla męża, który do piwnicy zanosi i z piwnicy przynosi różne dobra kiedy tylko żona sobie tego zażyczy, chwała mu!).
Kupka "Na teraz" natomiast spowodowała wywleczenie Burd...
... a po ich przejrzeniu zapadły decyzje. Jak się wydawało - wiążące.
To wszystko jednak działo się "przed katarem", a jak wiemy z przydługiego wstępu - katar spowodował upadek moralny i załamanie formy "rękodzielniczej". Dziś jednak tak mnie "sprawa polaru" wnerwiła, że postanowiłam nastrój sobie poprawić skrojeniem koszuli, co - niniejszym zaświadczam - uczyniłam.
Ponadto odnotowuję pojawienie się w okolicy chłodów. Póki co - przeplatanych ociepleniami (oby jak najdłużej!!), ale, zawsze, chłodów! Chłody mogą mieć i dobre strony (ich dostrzeganie nie powinno być jednak interpretowane jako akceptacja tego chłodnego stanu rzeczy), takie natomiast, że zachciewa się człowiekowi kalorii. Dobrych kalorii. Ściślej - smacznych kalorii.
W tym roku po raz pierwszy w życiu wykonałam racuchy. I z miejsca oszalałam na ich punkcie. Gdyby nie świadomość, że mają jednak dość ograniczony zasób wartości odżywczych - byłabym skłonna przy chłodach jeść je codziennie... To o tyle dziwne, że lata całe żyłam w przekonaniu, że racuchów nie znoszę.
Ponadto - rzecz jeszcze bardziej niesłychana - upiekłam cisto. Nie byle jakie - ciasto wg WŁASNEGO PRZEPISU, a może raczej należałoby powiedzieć - z głowy. Na oko, na czuja, spontanicznie. Ciasto bananowo-jogurtowe. Wyszły mi dwie keksówki i - dzięki wam kuchenni bogowie - było pycha :) Wilgotne, ciężkie, nie za słodkie. Jak mi się przypomni co też ja tam wrzuciłam - będzie powtórka ;)
A świeże ciasto, jak wiadomo, lubi być przykryte ale z dostępem powietrza. Idealnie się wówczas sprawdza ściereczka, zwłaszcza taka (wykonana jakiś czas temu na otwarciu Concordii) z napisem "ZROBIŁAM TO SAMA" - no jak znalazł! :)
W dziedzinie samorobienia rękodzielniczego, zdaje się, będę miała następcę. Potomek został bowiem ostatnio przyłapany na... rozliczaniu oczek Brum brummma ;)