sobota, 31 maja 2014

Rychło w czas

Pod koniec zeszłego roku, a może jakoś z początkiem tego - któż by to wszystko spamiętał? - zrobiłyśmy z pracową koleżanką-sąsiadką akcję wszechstronnie użyteczną, polegającą na transferze obustronnym garderoby z jednej szafy do drugiej. Cudowne zalety takich akcji dostrzec potrafią jednak wyłącznie kobiety, mój mąż umiłowany osobisty skwitował ją tak: bez sensu, szafa zapchana tak samo jak była.
No też mi! No skąd?! No... może i tak, ale ile radości pod drodze: radość, że się pozbywam i radość, że mam nowe! Radość dostania prezentów i radość obdarowywania! Phi!
A mi doszła radość jeszcze jedna: twórczo-przetwórcza.
Bo trafił mi się między innymi sweter, który jednocześnie strrrasznie mi się podobał i zupełnie mi nie pasował. Bo był za krótki. Bo golfu było za dużo. I bo był za gruby. Sweter był oczywiście "sklepowy", dziany maszynowo.
Zawiozłam go do Agaty, powiedziałam w czym rzecz, a Agata popukała się w głowę. Bo owszem - fason i kolor fajne, ale najzupełniej przeciętne. Tym przeciętniejsza jakościowo włóczka - mieszanka bawełny z akrylem (czyli coś, co Agatę wręcz odrzuca), lekkie bouclé. W dodatku nieco już zmechacone, co w połączeniu z dzianiną maszynową zapowiadało koszmarne prucie. A na domiar złego ja nie znoszę prucia i przerabiania!
I jeszcze to - ja postanowiłam ten sweter zrobić taki sam, ale większy! Nie dodając włóczki ni grama (bo skąd?). Szaleństwo.

No więc oszalałam i poszłam na to. I mam. Przedstawiam Dagmar.


Po pruciu, które - gdy już metodą prób i błędów ustaliłam gdzie zaczynać - wcale nie było takie straszne, otrzymałam pięć wielkich i całkiem puchatych kul. I - znów wbrew logice - natychmiast, bez żadnego prostowania, wrzuciłam je na druty. Na piątki, co miało zapewnić lżejszy, luźniejszy i mniej zbity splot (gdyby oryginał robiony był na drutach, a nie maszyną, byłyby to trójki zapewne). I Dzięki temu prostemu zabiegowi udało się zrealizować wszystkie zamierzenia.



Dziergałam raglanem od góry, później dorobiłam golf. Taki nie za długi, taki, którego się nie wywija, który żyje trochę własnym życiem i czasem opadnie, czasem sterczy.


Udało się też sweter magicznie wydłużyć - sięgał tuż za talię, teraz do połowy pupy - dobre 10 cm dalej. Nic mnie tak nie wnerwia jak grube swetry odkrywające nery!


No i rękawy są znacznie dłuższe. Takie, że można je zaciągnąć na dłonie gdy się rano rowerem do pracy zasuwa, a aura jakoś nie pamięta, że jest już wiosna, a nawet lato blisko...


Całość jest w wersji slim (choć było zagrożenie, że wyjdzie inaczej, o czym dalej), kilka centymetrów za pachami zaczęłam lekkie, ale niezbyt intensywne taliowanie - żeby nie było workowato, ale żeby obiad się zmieścił ;) Rękawy też zwężają się nieco.


To skąd ten tytuł dziwny, skoro tak ze wszystkiego jestem zadowolona? Ano stąd, że skończyłam Dagmar na koniec kwietnia, a jest jednak ona całkiem grubaśna. Więc skończyłam i pomyślałam: rychło w czas, to se ponoszę... A tu proszę, niespodziewajka. Aura taka jakaś, że i pod koniec maja zdarza mi się ją włożyć, jak choćby wczoraj wieczorem, gdy w promieniach zachodzącego słońca mąż był mnie zdjął fotograficznie na naszym pięknym od miesiąca remontowo rozbabranym (a więc niedostępnym (!), upały - nie nadchodźcie, błagam!) balkonie.


A skoro prucie błyskawiczne, druty piątki,ogólnie wena dopisała, dziecko spało, mąż w rozjazdach, więc czasu masa - to dlaczego robiłam go 3,5 miesiąca? Bo się jak zwykle zabrałam za dzierganie bez próbki. Bo to miał być taki projekt "ot tak, jak wyjdzie". Tyle, że w jednym miejscu wyszło absolutnie niedopuszczalnie. Raglanowy rękaw wyszedł mocno zbyt obszerny, marszczył się pod pachą i wyglądałam jak siostra Pudziana.
W dodatku odkryłam to jak już korpus miałam cały, a rękawy do łokci (no, jeden). Ten rękaw to jeszcze mogłam spruć, ale resztę? Noł łej!!
Wykombinowałam więc tak:


Rękawy sprułam aż do miejsca podziału, zamiast wrzucić na drut dodatkowo oczka z tego co dodałam pod pachą (w korpusie to dodanie było akurat potrzebne) przerabiałam nie na około, a zwyczajnie, na płasko, kilka rzędów - tak długo, aż ten fragment miał połowę tego, co dodałam pod pachą. Później na początku prawego rzędu zamknęłam ok 6 oczek, wracając na początku lewego też tyle i przerobiłam lewe do końca. A później już leciałam dalej na okrągło, a powstałą pod pachą dziurę w kształcie odwróconego T zszyłam - zresztą niezbyt starannie, bo na tej włóczce i tak nic nie widać.
W ten sposób mam rękawy węższe niż raglan by wskazywał. I nie musiałam tyle pruć. Ale wykoncypowanie tego chwilkę mi zajęło. I oczywiście dojście do siebie i ochłonięcie po rzuceniu w kąt tak "spartolonej" robótki gdy zobaczyłam Pudzianicę w lustrze ;)


Sweterek namiętnie noszę, jest milaśny, cieplutki (ale nie za bardzo) i do wszystkich luzacko-domowych "stylizacji" pasuje mi jak ulał. Normalnie - brakowało mi takiego w szafie!! ;)


Do wczoraj brakowało mi też fajnych, kolorowych skarpetek. Na szczęście Tchibo wymyśliło kolekcję na dzień dziecka i już mam pięć kolorowiastych par.


I tak mnie to uradowało, że aż malnęłam se na wieczór powieki pod kolor skarpetek, a co! ;) Stara, a niepoważna.


No a teraz dziergam coś znacznie poważniejszego. Wzór testuję! Ja!
Wyzwanie podwójne, bo nie chcę nawalić z terminem (choć Autorka bardzo jest wyrozumiała) i bardzo się pilnuję, by... trzymać się wzoru, czego organicznie wręcz nie cierpię... Ale sweterek cholernie mi się podoba (rzecz jasna - brakuje mi takiego w szafie!), a Baby Alpaca Silk, którą na niego wybrałam, bajecznie sunie po drutach, więc mam nadzieję, że podołam.
Trzymajcie kciuki!

I nawet szycie zawiesiłam na czas testu na kołku, choć kuszą nowe tkaniny, kusi cała masa nowych, kolorowych szpulek. Ale o tym następnym razem :)

PS. Czy zauważyliście, że w maju popełniłam (rzutem na taśmę dokładając ten post) aż cztery wpisy na blogu? Czegoś takiego nie widziano tu od grudnia 2012!! Czyżbym wracała do - aż się boję to napisać - regularnego blogowania? ;)

czwartek, 15 maja 2014

Szare tło

Idę o zakład - nie o jakąś grubszą kasę, ale "o rację" jak mawiał w dzieciństwie mój Bro, doprowadzając mnie tym do furii - że KAŻDA z Was miała choć raz taką sytuację, że brakowało Wam bazy: prostej, stonowanej kolorystycznie bluzki, bez fajerwerków, wzorków, dekoltów do pępka lub golfów, poszerzanych rękawów nie mieszczących się w żakietach, z materiału nie-za-ciepłego-nie-za-grubego, ładnego ale nie "opera", z rękawami tak "po środku" (że nie trzeba podwijać, ale jednak nie krótkimi), co nie opina ale podkreśla itd., itp. Słowem - chroniczny brak bluzki, która nie istnieje. Kojarzycie? ;)
No to mi jej brakowało C*O*D*Z*I*E*N*N*I*E! Taka sytuacja.

I znalazłam rozwiązanie. Uszyłam ją sobie.


Kupiłam sobie kiedyś na jakiejś wyprzedaży w Bławatku kawałek dzianiny: śliskiej, chłodnej, cholernie elastycznej - w obie strony. Kawałek miał ok 70cm długości, ze 140cm szerokości i ciąąąąągnąąąął się jak lasagne (jak mawiał Johny Bravo). I pewnie z powodu tej przeraźliwej ciągliwości przeleżał ładnych parę lat w pudełku - strach się brać za takie coś ze zwykłą maszyną na stanie.
Ale nadeszedł czas ovelocka i niemożliwe stało się możliwe. Ba! Stało się wręcz śmiesznie proste!!


Cały proces "projektowanie, rysowanie, krojenie, szycie, wykańczanie" zajął mi 2 godzinki (słownie: dwie). Przysięgam na miłość do bułgarskiej kuchni!
100% szycia to overlock, jedynie na samym końcu maleńkie kawałeczki przy dekolcie "przyczepiłam" ręcznie - tylko po to by się szew nie ujawniał, nie wyłaziły nitki itd.



Bluzka, jak to u mnie, jest na maksa prosta. Trochę z braku innych możliwości przy tak ograniczonym zasobie materii, ale głównie dlatego, że prostota mi była potrzebna. Neutralne tło, pamiętacie?


Na powyższym cudnej urody rysunku konstrukcyjnym widać wszystko: że przód i tył są szyte każdy z jednego kawałka, a dół, rękawy i dekolt są wykończone pliskami (dół i rękawy szerokimi, dekolt bardzo cienką). Bluzka jest też skrojona "nieprzesadnie wąsko" - po to, żeby się nie opinała na brzuchu (no niestety, raczej powinnam już tego unikać ;P ).


Takie rękawy "nietoperzowatopodobne", ale bez nadmiernej obfitości materii świetnie się sprawdzają przy bluzce z - było nie było - sztucznizny: jest oddech, jest luz, a da się coś na to włożyć (przetestowane). O, tak to wygląda:


Wykończenie plisami było z jednej strony koniecznością - teraz kiedy już overlock mam postanowiłam trochę o nich poczytać i już (!) wiem na czym polega różnica między cztero i pięcionitkowymi. Taaaa... I wiecie co - chyba jakoś to przeżyję, że brak mi ściegów drabinkowego i tego drugiego. Konieczność kombinowania wzmaga kreatywność ;)


Prawda, że ładny wąski rękawek? ;)


I jeszcze zbliż na dekolt i jego cieniutką pliskę - z niej jestem szczególnie dumna, bo wyszła wąziutka i równiutka. I nic się nie odwija nawet!
Przyznam, że się do niej przyłożyłam, posunęłam się nawet do fastrygi, której normalnie nie znoszę ;)


A przedwczoraj kupiłam kolejne 3 wyprzedażowe dzianiny, na 3 projekty, za 3 dychy. Nic tylko szyć!

poniedziałek, 12 maja 2014

Bielszy odcień bieli

Szycie mnie ostatnio pochłonęło, bluzka druga się uszyła i czeka na pokazanie. Ale pierwszeństwo ma ten projekt, wprawdzie skończony o dzień czy dwa później, ale za to wykoncypowany ze dwa lata temu. Naczekał się, przyznacie?

Samo dzierganie jednak długo nie trwało. Tuż przed świętami skończyłam pewnego swetrowego grubasa (czas na jego prezentację też pewnie kiedyś nadejdzie) i zapragnęłam na drutach cienizny i to możliwie bliskiej bawełnie. Wewnętrzny policjant zawetował jednak pomysł nowych zakupów, więc zagoniłam męża na drobkę - bo moje aktualnie nie użytkowane włóczki magazynuję w dość niedostępnym dla karypli miejscu - i pierwsze co wydobyłam to worek z białym zestawem: Kordkiem, Medusą Lux i Medusą "zwykłą" (pierwsze dwie pojawiły się tu, a ostatnia to resztka po karuzeli dla Witka). No i powrócił pomysł na gładki pasiak.

W zasadzie to taki pomysł chodził za mną już duuużo wcześniej - pomysł na coś lekkiego, luźnego, lekko transparentnego, z włóczek podobnych a innych. Nie całkiem gładkiego, ale jednolitego kolorystycznie. Do wszystkiego.

I w tygodniu przedświątecznym - jako że szał porządków, przygotowań kulinarnych i innych jest mi całkowicie obcy - wrzuciłam na druty. Szast-prast, dwa tygodnie z ogonkiem i mam :)


Najzwyklejszy w świecie raglan, z dekoltem dość szerokim (na przód i tył nabrałam chyba po 40-50 o., a na ramiona tylko po 10). Dziergany z zamierzonym podpachowym luzem, a od pach dodatkowo poszerzany.


Jedyną finezją tego modelu jest dół - krótszy z przodu, dłuższy z tyłu, modelowany rzędami skróconymi. I tej finezji za wiele jednak nie dorzuciłam, bo cały pas przedłużenia zrobiłam z jednaj włóczki - już mi się nie chciało bawić w paseczki ;)


Bo główną ozdobą sweterka są paseczki w układzie cienka-grubsza włóczka, przy czym grubsza raz matowa (Medusa) raz z połyskiem (Medusa Lux).


Paseczki, które z jednej strony uprzyjemniały dzierganie (wiadomo jak jest z gładkimi prawymi), z drugiej prawie mnie wykończyły na finiszu, bo wszystkie te miliardy wiązań trzeba było porządnie zasupłać i przyciąć. Bo oczywiście ciachałam włóczkę: raz, że nie chciało mi się motać z 3 motkami, dwa, że nie lubię przeciąganych nitek.


Dół dość luźny z założenia obciążyłam grubszą plisą - francuzem z podwójnego Kordka. A wszystkie krawędzie wykończyłam oczkami rakowymi.


Łuk przy dole sweterka wyszedł mi taki akurat - widać, że jest, a nie ma zbyt dużej różnicy długości.


Oczywiście widać miejsca przejść przy rzędach skróconych, dziurki są. Ale nie przeszkadza to moim zdaniem, bo sam sweterek z założenia nie jest dziany zbyt równo, taki trochę nieporządny.


Przy dekolcie z plisy zrezygnowałam, żeby go dodatkowo nie pomniejszać - i tak jest dość płytki. Zrobiłam tylko po rządku półsłupków i oczek rakowych.


Bo rakowe to ja lubię - jak to rak ;)


Paseczki widoczne są tak akurat - nie rzucają się w oczy za bardzo, ale sygnalizują swoją obecność ;) Sam sweterek nie jest też na szczęście zbyt przeźroczysty - z topem pod spodem spokojnie można go włożyć do pracy.


Chciałam Wam pokazać różnorodność włóczek i... okazało się to bardzo trudnym zadaniem. Wiedziałam, że kiepsko fotografują się czernie, że czerwienie zmieniają kolory, ale że będzie mi ciężko uchwycić biel? Coś tam jednak udało się złapać.


Włóczki różnią się stopniem "białości" - Kordek jest jaśniejszy niż Medusy. Na szczęście mi to nie przeszkadza.



Metryczka:
model: improwizowany prostak z dłuższym tyłem, rozmiar XS/S
włóczka: Kordek (80% bawełna, 20% akryl) 1 motek i ciut, Xima Medusa (80% bawełna, 20% akryl) ok 0,5 motka, Xima Medusa Lux (80% bawełna, 20% wiskoza) 1 motek.
druty: drewniane KP, chyba czwórki (nie pamiętam! brałam na oko), szydełko 3,5



Czy muszę mówić, że lubię? No lubię go, no!
I siebie w bieli też lubię ;)
I męża za zdjęć robienie bez protestów.


Powinnam teraz zrobić drugi taki, srebrzysto-szary, w ramach tradycyjnego obdarowywania koleżanki w czasie ciąży ;) Ale korci mnie by w końcu przerobić elastyczną Divę. I tylko jedno jest ale - z próbki wychodzi, że idealne druty to 2,5. Chcę dopasowaną wprawdzie, ale zabudowaną bluzeczkę, w dodatku z bardzo długimi rękawami... Więc może najpierw powtórka, choć ich nie znoszę? Zobaczymy co się zadzieje ;)

niedziela, 4 maja 2014

Żółć

Celebryta Piotr Adamczyk powiedział kiedyś, zapytany - jako nominowany w jakimś plebiscycie - o ulubione słowo, że ŻÓŁĆ. Dlatego, że typowo polskie. Bo w żadnym innym języku nie ma liter, które je tworzą. I jeszcze dlatego, że tak często nas Polaków żółć zalewa.
Pierwszy argument spodobał mi się - jako językoznawcy - bardzo i od razu żółć pokochałam. Drugi sprawił, że postanowiłam się mieć na baczności, by jak najrzadziej takim uczuciom ulegać. Złości, zazdrości, zawiści, goryczy. I by kolor ten raczej ze słońcem w swoim życiu skojarzyć.

Nie da się jednak ukryć, że czasem dopadała mnie żółć zła. 
Staram się nie zazdrościć, pogodziłam się już z tym, że na moim szyciowym stole stoi Łucznik Julia 2009, a nie wypasiona Husquarna, Brother czy Janomka. Zwłaszcza, że po kilku latach razem (i, niestety nie z jej winy, tylko kilku w tym czasie projektach) przekonałyśmy się z Julią do siebie.
Co innego overlocki...
Tych zazdrościłam całkiem nieładnie. I nic nie mogłam na to poradzić.
W końcu chyba nawet zaczęłam mówić to głośno ;) Bo mąż powiedział raz czy dwa "to se wreszcie kup". No i pomyślałam "czemu nie? za jakiś czas kupię" - bo u mnie wszystko co większe niż zakup śmietany i chleba musi być zaplanowane...

A potem w bieg wypadków wtrącił się Witek.

Tak tak, ten mały ktoś, kto urodził się niecałe dwa lata temu. Coraz częściej zaczyna pokazywać swój charakter (charakterek?), którego jedną z cech szczególnych jest zamiłowanie do rytuałów - ciekawe po kim to ma? Witas ma już rytuały swoje, ale dzielnie wspiera też nasze.
Gdy któregoś razu Witkowy tata zasiadł z kolacją przy stole, Witek natychmiast pobiegł ku półce z gazetami i pierwszą z góry przyniósł i z dumą położył przed tatą - "masz". Traf chciał, że była to Burda majowa. A w niej - reklama maszyn. I usłyszałam "o, promocja na overlocki jest" i już wiedziałam, co będzie dalej.

Tak oto chłopaki moje sprawiły mi wspólny, dniomatkowo-urodzinowy jak mniemam, prezent.


No i na szczęście kolor pierwszej rzeczy, która wyszła spod igieł superlocka, to nie efekt zalewającej mnie żółci, a czysty przypadek. Z pewną taką nieśmiałością zasiadałam do tego dziwactwa, które nie dość, że górnych nitek ma cztery, to jeszcze dolnej ni jednej, a w dodatku ma nóż! I żeby nie zmarnować porządnego materiału przerobiłam dla siebie polówkę męża.

 
On jakoś nie był przekonany zbytnio do kolorów. Że mdłe. W dodatku koszulka była za długa, więc i tak musiałaby trafić pod stopkę. Leżała na kupce do przeróbek, sama więc wepchnęła się pod rękę. Upewniłam się tylko czy jednak ostatecznie i na bank nie (wiecie, z facetami to nigdy nie wiadomo), przemyślałam JAK i w dwie godziny machnęłam koszulkę.


Byłoby jeszcze szybciej, gdyby nie to, że miałam w domu za mało dobrych jasnych nici. W efekcie nawlekałam byle co, a overlock - jak się okazało - bardzo tego nie lubi. Za to nawlekanie mam teraz wyćwiczone na medal! ;)
Overlockowe szyjące - jak sobie z tym radzicie? Kupujecie nowe kolory nici po pięć szpulek? Nawlekacie "coś zbliżonego"? Przewijacie na mniejsze szpulki?


Koszulka jest na maksa prosta - bo tak lubię, ale też nie da się ukryć, że tak krawiec kraje, jak mu materii staje.
Po akcji przeróbka z polówki pozostały: kołnierzyk z plisą guzikową, ok 5 cm tyłu, jeden rękawek - oskubany ze ściągacza.


Ściągacze rękawków wykorzystałam bowiem jako wykończenie dekoltu.


Pliski mini rękawków powstały zaś z paseczków materiału wyciętych z jednego z rękawów polówki.


W overlockowym szyciu najbardziej urzeka mnie czystość i równość ściegów wynikająca z ich  automatycznego przycinania.


Ponieważ z racji na wiek ;) preferuję już raczej dłuższe niż krótsze fasony, a koszulka ścięta pod listwą guzikową polówki była ciut krótka, doszyłam sobie też po pasku na dole - te paski udało się wyciachać z górnej części pleców.


I oto jest - mój pierwszy overlokowy ciuch. 
I jestem zauroczona.
Wprawdzie - jako laik - sądziłam też, że taką maszyną można robić elastyczne podłożenia - a tu jednak nie... - ale i tak łatwość pracy jaką daje szycie i obrzucanie jednocześnie jest wspaniała! I to jakie obrzucanie!


Oczywiście przetestowałam też maszynę na materiałach nieelastycznych - i bardzo się cieszę, że za część projektów, które mam w głowie, jednak się wcześniej nie zabrałam. Wykończenia z pewnością na tym skorzystają.

A w międzyczasie - czyli przez ostatnie dwa miesiące - nie leniłam się bynajmniej: wydzierałam jeden sweter (przeróbkowy) i właśnie kończę kolejny dzianinowy projekt. Szyje się koszula, choć nie bardzo mam do niej serce. Może teraz jakoś się zmobilizuję?
Tak czy siak - nie próżnuję. A kiedy jestem wieczorem tak padnięta, że nie tylko maszyny ale i drutów nie chce mi się tykać (bywa) wyciągam piórka, tusze, książkę i biorę się za kaligrafię ;)


Wtedy czasem, kiedy spadnie mi kleks, zalewa mnie krew. Ale nie żółć ;)